Eryk Mistewicz podjął ryzyko postawienia długoterminowej prognozy politycznej. Zrobił to mimo, że wszelkie poprzednie próby okazały się chybione. Przypomnijmy tylko dwie najważniejsze: tę sprzed dziesięciu lat o ukształtowanie się dwubiegunowego systemu SLD - AWS oraz tę sformułowaną w 2001 r. po podwójnym zwycięstwie - prezydenckim Kwaśniewskiego i parlamentarnym SLD Millera - o początku długich rządów postkomunistów. Błąd w obu przypadkach polegał na wnioskowaniu na podstawie krótkoterminowych trendów. Do trzech razy sztuka - powiedzą zapewne liczni dziś zwolennicy tezy Mistewicza.

Reklama

>>>Przeczytaj analizę Eryka Mistewicza

Wątpię. Uważam, że polska polityka radzi sobie z rzeczywistością, dzięki dużej zmienności. Że nasza demokracja ma charakter nie tyle fasadowy, co amortyzacyjny - nie tworzy rzeczywistych pełnych alternatyw, ale ułatwia dokonywanie koniecznych korekt i służy rozładowaniu negatywnych emocji. Długa stabilizacja byłaby dla polityki i dla układu głównych interesów - wyzwaniem zbyt ryzykownym, by nie doszło w trakcie owych siedmiu lat do jakiejś istotnej korekty. Gdyby Mistewicz miał zatem rację - to siedmioletnie rządy PO oznaczałyby nie tylko fakt polityczny, ale też pewną głęboką zmianę systemową sięgającą daleko poza arenę rywalizacji między partiami.

Pozostawmy na boku - właściwe publicystyce - pytanie czy siedem lat rządów PO to dla Polski dobra zapowiedź. Skoncentrujmy się na sformułowaniu siedmiu zasadniczych wątpliwości wobec podstawowej tezy Mistewicza.

Przypadek SLD. Rząd Millera wydawał się rozpoczynać swoją misję w warunkach pełnej dominacji lewicy. Nie tylko ze względu na nieznaną wcześniej miażdżącą przewagę wyborczą, korzystny układ sił w parlamencie i poparcie wywodzącego się z SLD prezydenta. Sojuszowi sprzyjał układ mediów z kierowaną przez Kwiatkowskiego telewizją i solennie antyprawicową "Gazetą Wyborczą” porzucającą właśnie resztki złudzeń co do politycznych szans Unii Wolności. Sojusz był także partią, w której poważnie ograniczono wewnętrzną konkurencję, określając jeden wspólny dla partii i rządu ośrodek przywódczy.

A jednak wystarczyła jedna propozycja złożona przez znanego producenta filmowego prasowemu potentatowi - żeby potęga ta legła w gruzach. Ktoś powie, że to przypadek. Ale sposób, w jaki posypał się cały - potencjalnie długowieczny - układ władzy, pokazał, że tego typu model generuje w szybkim czasie pokaźną liczbę wrogów albo zagrożonych jego istnieniem lub choćby zaniepokojonych jego monopolem. System ukształtowany przy Okrągłym Stole oparty był bowiem przez minione dwadzieścia lat o lęk przed silną władzą. Ten mechanizm - na razie zablokowany obawą przed powrotem PiS - będzie grał przeciwko długim rządom PO.

Reguła generalna. Eryk Mistewicz trafnie wskazał kilka przyczyn, które - wbrew potocznym poglądom komentatorów - nie powodują upadku rządów. Polemika Mistewicza jest nie tylko trafna. Powinna zostać zapamiętana i podważyć ciągnące się od rządów Tadeusza Mazowieckiego niezbyt przekonujące tezy o obalaniu rządów przez społeczne niezadowolenie. Mechanizm zmiany rządów opiera się na decyzjach wyborców oraz bardzo wąskich elit politycznych.

Reklama

Zacznijmy od decyzji elit: sprowadza się ona bowiem często do rozstrzygania prostego dylematu - utrzymać istniejący rząd w sytuacji, gdy generuje on spadek poparcia dla rządzącej partii, czy dokonać zmiany i odzyskać - choćby na krótko - społeczne zaufanie. Jest zatem testem - opisanej nieco dalej - elastyczności politycznej rządzących. Decyzję społeczeństwa najprecyzyjniej opisał przed laty Jarosław Flis, dostrzegając regularną wymianę ekip o właściwościach chirurgów (reformatorzy dokonujący istotnych zmian bez znieczulenia) i anestezjologów (ekipy pasywne znieczulające i niedokonujące zmian). Czas anestezjologów nie trwa wiecznie, a regularność zachowań sprawi, że od kolejnej politycznej ekipy nie będzie się już oczekiwać "spokoju”.

Osiemnaście miodowych miesięcy. Analiza sondaży partyjnych z ostatnich piętnastu lat pokazuje, że kapitał poparcia dla zwycięskiej partii lub koalicji wyczerpuje się mniej więcej po upływie półtora roku od wyborów, a prawdziwy kryzys przychodzi wraz z upływem drugiego roku rządów. Pierwsze złe notowania AWS to 20 proc. w marcu 1999, trwałe zejście poniżej 20 proc. następuje jednak dopiero w grudniu tego roku. Podobnie w przypadku SLD - w marcu 2003 poparcie spadło z poziomu powyżej 30 do 26 pro., by po dwóch latach rządów ustabilizować się jesienią na poziomie 20 proc., a dopiero w lutym i marcu 2004 gwałtownie spaść do 10 - 12.

Czy taki trend jest nieunikniony? PiS miał swoje załamanie notowań w maju 2006 po zawarciu koalicji z Samoobroną i LPR kiedy z poziomu trzydziestu kilku procent spadł do 24. Co ciekawe jednak - nie uruchomiło to dalszych spadków i momentami PiS udawało się nawet wyrównać notowania z opozycyjną Platformą. Czego to dowodzi? Prawdopodobnie istnieje pewien potencjał "nowego rządu” możliwy do uruchomienia w trakcie kadencji jako swego rodzaju odnowiony kapitał zaufania do danej partii politycznej. Wskazywałoby na to "odnawialne” poparcie dla koalicji SLD - PSL w latach 1993 - 1997, która ukonstytuowała w czasie czterech lat aż trzy rządy - Pawlaka, Oleksego i Cimoszewicza. To jednak prowadzi nas do wątpliwości kolejnej - czy Tusk ma w tej sferze realne pole manewru.

Brak elastyczności. Tusk i Platforma raczej nie będą mogły sobie pozwolić przed rokiem 2010 na manewr podobny jak koalicja SLD - PSL. Ratowanie poparcia dla PO za cenę odsunięcia Tuska od władzy jest nie do pomyślenia. Zapewne byłby on raczej skłonny ciągnąć w dół swoje ugrupowanie - jak uczynili to Leszek Miller oraz duet Krzaklewski - Buzek, niż zaryzykować utratę kontroli. Oczywiście - jeżeli Tusk dotrwa do 2010 bez utraty poparcia, wygra wybory prezydenckie i wymyśli wiarygodną zmianę na fotelu premiera - to być może PO uda się zachować wysokie poparcie.

Problemem będzie jednak znalezienie nowego wiarygodnego lidera partii i przekonanie Polaków, że warto oddać całość władzy w ręce jednej formacji. Taka perspektywa będzie do pomyślenia tylko w warunkach względnie dobrych wyników rządzenia oraz braku poważnej alternatywy zdolnej do wpływania na elektorat centrowy. Pamiętajmy jednak, że - na ile znamy Tuska - gdyby wygrał on wybory prezydenckie, bardzo szybko zacznie myśleć o reelekcji. A tu posiadanie pełni władzy, w tym odpowiedzialności za rząd - wcale nie musi być atutem.

Uzależnienie od prezydentury. Platforma jest zatem nie tylko mało elastyczna, gdy chodzi o stosowanie różnych sposobów utrzymania się przy władzy, ale także - bardzo zdeterminowana w swoich priorytetach. Od 2005 r. jej politycznym horyzontem jest prezydentura dla lidera partii. Widać to nie tylko po dość bezbarwnym składzie rządu Tuska, ale także po całej maszynerii partyjnej selekcji, która eliminuje jakąkolwiek podmiotowość. Taka partia jest potrzebna tylko jako aparat wyborczy nastawiony na kampanię 2010 r. Nie nadaje się do samodzielnej egzystencji po odejściu lidera.

Co więcej - strategia prezydencka wymaga ciągłego pilnowania tych aspektów polityki, które dają szansę na bezwzględną większość. To zadanie wydaje się być łatwe tylko w jednym przypadku: gdy głównym rywalem Tuska będzie Lech Kaczyński. Jeżeli przed jesienią 2010 pojawi się inny silny konkurent, zadanie jakie stoi przed premierem będzie znacznie trudniejsze.

Dynamika układu interesów. Tusk wie, że Lech Kaczyński jest wygodnym przeciwnikiem bo mobilizuje po jego stronie elektorat lewicowy, ale także dlatego że utrzymuje nastawienie układu kluczowych dla współczesnej Polski interesów - które postrzegają powrót PiS jako poważne zagrożenie. Tusk jest beneficjentem polityki tworzenia sobie wrogów nawet tam, gdzie nie było to konieczne - jaką uprawiał PiS w drugim roku rządów. Jest w głębszym sensie - ikoną ruchu obrony tych interesów, a zarazem jego zakładnikiem.

Ten sojusz stanie się kruchy w chwili, gdy zagrożenie powrotem PiS - przynajmniej pod władzą Kaczyńskiego czy Ziobry - przestanie być realnym motywem działania znaczącej części elit gospodarczych i społecznych. Nawet jeżeli nie stanie się to przed rokiem 2010, to z pewnością nie utrzyma się przez lat siedem.

Nieuchronność alternatywy. Wątpliwość ostatnia dotyczy tego, czy możliwe jest utrzymanie się realnego układu bezalternatywnych rządów PO. Wydaje się, że dotychczasowa dynamika sceny politycznej pokazuje dość dużą mobilność elity i sporą skłonność do formułowania takich alternatyw. W najtrudniejszych dla prawicy latach opozycji pozaparlamentarnej sformułowano ich nawet kilkanaście, choć tylko dwie - AWS i ROP - okazały się politycznie skuteczne. W reakcji na zwycięstwo Kwaśniewskiego i spadek notowań AWS powstały trzy liczące się alternatywy - PO, PiS i LPR. Najbliższe dwa lata będą zatem obfite w próby zakwestionowania pozycji lidera - zarówno z lewa, jak i z prawa. Wzięty w polityczne dwa ognie - bez dominującego pola rywalizacji z PiS - Tusk będzie w sytuacji znacznie trudniejszej, niż to się dziś wydaje.

Za prawdopodobieństwem diagnozy Mistewicza przemawiają trzy argumenty: brak poważnego rywala mogącego przekonać do siebie elektorat centrowy, przesądzający o politycznym biegu wypadków charakter wyborów prezydenckich 2010 r. czy wreszcie - opisywany przez Mistewicza wielokrotnie - nowy model rywalizacji politycznej. Model, który preferuje "polityków bez właściwości” operujących krótkoterminowymi narracjami. Który zakłada rywalizację nie grup interesów, odłamów opinii, partyjnych struktur - ale przede wszystkim nastawionych na polityczny marketing sztabów. Czwarty argument - możliwy do wysunięcia ex post, jako linia obrony - polegałby na redukcji tezy Mistewicza z "siedmiu lat rządów PO” do tezy, "iż Donald Tusk będzie przez następne siedem lat jednym z głównych graczy na scenie politycznej”. Aby to stało się możliwe - wystarczy wygrać wybory prezydenckie.

Powtórzę zatem swoją tezę sprzed kilku miesięcy: Tusk nie ma przeciwników na scenie politycznej. Prowadzi morderczą walkę z czasem. Walkę o utrzymanie wysokiego poparcia do późnej jesieni 2010 r. Teza, którą stawiam, jest zatem przeciwna do wniosków Mistewicza - uważam, że w walce z czasem i niewidocznymi gołym okiem zagrożeniami Tusk ma szanse pół na pół. Nawet jeżeli wygra, to jego partia zapłaci za to wysoką cenę, generując szerokie rzesze przeciwników, ogromną liczbę społecznych "weksli”, blokując pozytywne mechanizmy wewnętrznej rywalizacji. Koncentracja na bieżącej grze politycznej sprawia, że elita PO nie będzie miała szans, by z tymi wyzwaniami zmierzyć się w warunkach względnego komfortu. Zacznie je podejmować, gdy będzie już - jak zwykle - za późno.