Wszystko co poniżej objęte jest logiką koniunktiwu: gdyby się zdarzyło, to by znaczyło... Tego zastrzeżenia wymaga rzetelność komentatora. Coraz wyraźniej jednak widać, że mogło być mniej więcej tak.
W 2002 roku Urząd Ochrony Państwa wypraktykowanymi kanałami otrzymał z Waszyngtonu nie pierwszą i nieostatnią prośbę o pomoc. Tajny obiekt z pasem startowym potrzebny na jakiś czas dla celów wojny z terroryzmem. W takich razach nie precyzuje się szczegółów. P.o. szefa UOP Zbigniewowi Siemiątkowskiemu amerykańska prośba spadła jak z nieba. Właśnie przeprowadzał z hukiem dużą operację oczyszczenia urzędu z ludzi "Solidarności” i atakowany był każdego dnia o odbieranie polskim służbom sojuszniczej wiarygodności.
Lojalność wobec Ameryki dawała mu pewność poparcia amerykańskiej dyplomacji, także w trakcie rozmów prowadzonych przez dyplomatów z politykami solidarnościowej opozycji. Zapewne poszedł ze sprawą służbowo do premiera Leszka Millera, rekomendując akceptację pomocy dla CIA. Premier dojrzewał właśnie do decyzji silnego politycznego związania się z Amerykanami, gdy powoli stawało się jasne, że wojna z terroryzmem na ofensywie afgańskiej się nie skończy. Po koleżeńsku minister zawiadomił o sprawie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Tutaj mógł usłyszeć radę wynikającą z doświadczenia: tylko staraj się nie zostawiać za sobą papierów. Dla biurokratycznego porządku zawarto jednak jakąś tajną umowę, w której mogło być coś o użyczeniu pasa startowego, kontroli lotów, o tym, kto płaci za prąd i jedzenie, ale na pewno nic o samej sprawie.
Z praktyki mogę sądzić, że ani prezydent, ani premier nie interesowali się jej tekstem. Trzy lata później na życzenie premiera Marcinkiewicza zaniepokojonego pierwszą falą artykułów na temat tajnych więzień w Polsce istnienie takiego porozumienia potwierdziła notatka Agencji Wywiadu. To tę notatkę widziało potem kilku członków PiS-owskiego rządu, wśród nich Roman Giertych, który z satysfakcją powiadomił o niej prokuraturę. Oczywiście po zmianie władzy, gdy mógł sądzić, że w ten sposób przyczyni się do odwetu na swoich niegdysiejszych koalicjantach, a dziś zapiekłych wrogach. Tak to wszystko mogło wyglądać.
Czy w tamtej atmosferze, po ataku na Nowy Jork, gdy wszyscy mówiliśmy, że teraz też jesteśmy Amerykanami, jakiś inny minister albo jakiś inny rząd podjąłby inną decyzję? Nie. Byłaby to ta sama decyzja. Czy Jarosław Kaczyński albo Donald Tusk zrobiliby to samo? Tak, bez wątpliwości. Czy sprawiedliwość wymaga więc jakiejś formy odpowiedzialności prawnej Aleksandra Kwaśniewskiego albo Leszka Millera z tego tytułu? Nie, nie wymaga. Działali w ramach swoich konstytucyjnych uprawnień. Ale co ważniejsze – rozsądnie definiowali na tamten czas polski państwowy interes.
Czy zatem problem jest pozorny, a gazety ogarnęła histeria? Nie. Rzecz w tym, że świat podejrzewa amerykańskich agentów o stosowanie na terenie Polski tortur wobec więźniów. A więc o dokonanie tu przestępstw – zarówno w świetle prawa amerykańskiego, jak i polskiego. Nikt tego podejrzenia dotąd wystarczająco nie uprawdopodobnił. Wiadomo tylko, że ponoć przetrzymywany w Polsce organizator 11 września Chalid Szejk Mohammed pękł i poszedł na pełną współpracę. Mówiono, że stał się kimś w rodzaju "doradcy" Ameryki w tej wojnie. Lecz skoro polski prokurator zdecydował się rozpocząć śledztwo - to ta właśnie okoliczność winna być jego przedmiotem.
Wiem dobrze, że ustalenie czegokolwiek w takiej sprawie może przekraczać możliwości prokuratora. Ale wiem też, że odkąd podjęto ryzykowną decyzję o wszczęciu śledztwa, rzecz zaczęła dotyczyć wartości ważnych dla państwa: z jednej strony jego powagi, z drugiej – praw kardynalnych, bo takim prawem jest zakaz stosowania tortur. Zatem konsekwencją ustalenia faktu złamania tych praw przez agentów amerykańskich musiałoby być ich oskarżenie przed polskim wymiarem sprawiedliwości. Nawet jeśliby to wcale nie była chwila triumfu dla polskiej polityki.