Erika Steinbach przekonuje, że może wejść do rady fundacji "Ucieczka. Wypędzenie. Pojednanie" w kaźdej chwili. W jej obrone zaangażował się pokaźny zastęp niemieckich politykow z przewodniczącym Bundestagu Norbertem Lamertem na czele. To profesor Bartoszewski, nieszczędzący krytyki szefowej Związku Wypędzonych, jest w Niemczech na cenzurowanym.

Reklama

O sukcesie polskiej dyplomacji nie ma więc mowy. Nawet jeśli Steinbach ze względu na opory socjaldemokratów do rady w końcu nie wejdzie, będzie w niej żyć jej duch. Jest on reprezentowany przez jej dwóch zastępców ze Związku Wypędzonych. Ale ten duch jest żywotny przede wszystkim dlatego, że istotne kręgi niemieckiej opinii publicznej nie rozumieją albo udają, że nie rozumieją, o co Polakom chodzi. W liście przewodniczącego Lammerta próżno szukać argumentów. Próżno znaleźć ofertę kompromisu między niemiecką i polską wrażliwością w kwestiach historycznych. Spór został sprowadzony do etykiety - Bartoszewski zachował się rzekomo nieelegancko, a Polacy powinni się zastanowić nad swoim postępowaniem.

Ekipa Tuska po części sama zgotowała sobie ten los. Rezygnując z fundamentalnej debaty, z pytań, czy to muzeum nie zrównuje cierpień sprawców wojny z cierpieniami jej ofiar, trochę sprowadziła ten spór do personaliów. Parę lat temu, słuchając pani Steinbach na spotkaniu organizowanym przez Fundację Adenauera, sam miałem wrażenie, że jest ona osobą w swoisty sposób pełną dobrej woli, a jednak niezdolną do zrozumienia, o co chodzi Polakom. Ale nie sądzę, aby ci, którzy w radzie zasiedli zamiast niej, mieli zasadniczo inny stosunek do tej tematyki. Co gorsza, podobny brak empatii znajdujemy dziś w wypowiedziach wielu przedstawicieli niemieckiego mainstreamu. Tych, którzy parę lat temu pytani o panią Erikę, udawali, że jej nie znają.

Co z tym począć? Najbanalniejsza odpowiedz brzmi: robić swoje. Pogodzić się z tym, że jak napisał Jan Rokita, musimy żyć obok Niemców z poczuciem nieprzekraczalnych różnic w spojrzeniu na najnowszą historię.

>>> Przeczytaj komentarz Jana Rokity

Bo naród niemiecki podjął się trudnego zadania rewindykowania własnych dziejów ze strefy wiecznego wstydu. To proces naturalny, ale sprzeczny z naszym rozumieniem historii. Co więcej, prowadzący naszych sąsiadów do naginania historycznej materii. Bo w XX w. ich martyrologia to tylko wypędzenia. Więc stawia się ją obok śmierci milionów polskich obywateli w następstwie wojny rozpętanej przez Niemców.

Trzeba żyć obok siebie, ale też próbować oddziaływać - tłumaczyć, wchodzić w zwarcie, protestować. Niekoniecznie tylko takim językiem, jakim posłużył się Bartoszewski, choć doskonale te emocje rozumiem. Bo syte społeczeństwa zachodniej Europy stosują tyle rozmaitych rodzajów politycznej poprawności, że i Polacy mają szansę, przyznajmy - dziś ograniczoną - aby przebić się z własna prawdą. Nie możemy zabronić Niemcom czcić wypędzonych. Ale możemy przypilnować aby robili to przynajmniej z szacunkiem dla polskiej wrażliwości. Jedni Polacy powinni krzyczeć, inni - perswadować w zaciszu gabinetów. Ale najgorsze, jeśli będziemy udawać, że nic się nie dzieje.

"Skończmy już z tematem pani Steinbach" - zdążyła powiedzieć w ostatnich tygodniach pokaźna grupa polskich komentatorów. Nie zgadzam się. Zbiorowość bez szacunku dla własnej historii jest zbiorowością niezasługującą na szacunek w ogóle, o czym paradoksalnie powinien nas przekonać renesans narodowych uczuć Niemców. Uczmy się od nich. Na minimum szacunku zasłuży ten, kto sam się szanuje. Nawet jeśli dziś staje bezradny wobec mowy-trawy kulturalnego przewodniczącego Bundestagu.