Jarosław Kaczyński dopatrzył się ostatnio w stylu rządzenia PO czegoś na kształt „miękkiego totalitaryzmu”. Wcześniej publicysta „Rzeczpospolitej” Piotr Semka pisał o aplikowaniu Polakom przez tę partię „miękkiego autorytaryzmu”. Padły przykłady. Od zobojętnienia opinii publicznej na platformerskie skandale po prokuratorskie śledztwo przeciw historykom IPN czy naciski minister Kudryckiej na autonomiczne uczelnie.
Tuskofaszyzmowi – nie
Eksperymenty ze słowem „totalitaryzm” bym sobie darował, traktując jako figurę retoryczną. Między historykami trwa nadal spór, czy państwem totalitarnym była PRL. Przeważa pogląd, że takim mianem można bez zastrzeżeń obdarzyć jedynie okres stalinowski. Niezależnie od tego, czy totalitarne systemy były narzucone narodom (jak komunizm Polakom), czy mogły liczyć na społeczne poparcie (hitleryzm), odznaczały się tak wielkim stopniem ujednolicenia społecznych zachowań i podporządkowania wszystkiego dominującej ideologii, że politycy rozprawiający o tym między jedną i drugą wizytą w telewizji muszą się prezentować humorystycznie.
Za to debata nie tyle o miękkim autorytaryzmie, ile o deficycie demokracji nie zasługuje już na rozbawienie. Oczywiście, kiedy czytam rozważania prawicowych blogerów o „tuskofaszyzmie” wyrażającym się usunięciem protestujących związkowców z okupowanych przez nich biur, ogarnia mnie śmiech i to pusty. Nie mylmy demokracji z anarchią. Sam jednak słuchając nieporadnych uzasadnień minister nauki dla pomysłu skontrolowania uczelni, na której powstała krytykowana przez partię rządzącą magisterka, napisałem o białoruskich metodach. I choć po zamieszczeniu tego komentarza w internecie udałem się na obiad, a nie do aresztu, nie cofam tych słów. Kruchość demokratycznych obyczajów w takich krajach wychodzących z komunizmu jak Polska jest niepokojąca. Jednego dnia bywają pojętnym uczniem zachodniej cywilizacji, następnego – przykładem, jak to władza pomaga sobie łokciami, a czasem i kolanem.
Tyle że gigantycznym emocjom prawicowej opozycji każącym porównywać Tuska do Jaruzelskiego i Kiszczaka towarzyszą wciąż niewygasłe emocje przeciwników poprzedniego rządu. Zarzucali mu oni – w wersji soft niedemokratyczne skłonności, w wersji hard – zamiar zainstalowania nad Wisłą totalitaryzmu. Manuela Gretkowska uciekała przed jakimś samochodem, sądząc, że ścigają ją PiS-owscy siepacze, a tak spokojni politycy PO jak Paweł Graś opowiadali o dręczących ich widmach Stasi i Securitate. Czyżby wzajemne podejrzliwości kompromitowały się nawzajem, stając się wyłącznie funkcją ogólnej brutalizacji polityki? A może po 2005 roku kolejne ekipy mają naprawdę problem z demokratycznymi standardami?
Demokracje zwykle ułomne
Tę debatę warto by zacząć od przypomnienia, że najbardziej dojrzała demokracja nie jest wolna od pytań o sprzeczność między jej literą a duchem. To prawda – spór o tak zwane standardy rzadko bywa klarowny. Kto lepiej broni demokracji? Rząd, który korzystając z ludowego mandatu, próbuje zrealizować swoją wolę? Czy nieodpowiedzialne przed nikim sądownictwo hamujące tę wolę w imię własnych interpretacji konstytucji? Pytanie o siłę i niezależność służb specjalnych może być pytaniem o ich wyradzanie się, unikanie demokratycznej kontroli. Ale może być też pytaniem o to, czy demokracja powinna pozostawać bezbronna.
Odpowiedzi zwykle bywają nieproste. Niemniej moment, w którym demokracja zmienia się w swoje przeciwieństwo, jest do uchwycenia gołym okiem. To jak z monopolistycznymi firmami, które korzystając z dobrodziejstw wolnego rynku, stają się od pewnej chwili jego zaprzeczeniem.
W Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku, zabiegającemu o wzmocnienie władzy prezydenckiej republikaninowi, Theodore’owi Rooseveltowi przypisywano budowanie cichcem czegoś na kształt carskiej Ochrany. Były to wyssane z palca bzdury. Ale w kilkadziesiąt lat później długowieczny szef FBI Edgar Hoover był w stanie oferować kolejnym szefom państwa plotki i haki na przeciwnika, co zapewniło temu dżentelmenowi ogromną władzę, a amerykańską demokrację wystawiło na podejrzenie, że nie opiera się na uczciwych regułach gry. A przecież twierdzenie, że Ameryka czasów Franklina Roosevelta czy Richarda Nixona nie była demokracją, zostałoby wyśmiane przez ogromną większość historyków.
Jarosław Kaczyński mówi o impregnowaniu polskiej opinii publicznej na skandale, osłonie medialnej dla partii rządzącej. I znów – nic to nowego. Zwolennicy PiS mogą się czuć w Polsce Tuska tak jak lewicowcy we Francji lat 60. czy 70. (epoce utrwalonej w tylu fabularnych filmach), gdzie establishment był wyraźnie wyodrębniony od outsiderów, a gazety nad wyraz usłużne wobec władzy. Czy jednak Francja de Gaulle’a i Pompidou nie była demokracją? Ależ była, nawet jeśli w niektórych departamentach przypominała wzorcową oligarchię.
Kaczyński odwojowywał
Pamiętając o tych komplikacjach z „mierzalnością” poziomu demokracji, twierdzę, iż obie władze – ta spod znaku Kaczyńskiego i ta spod znaku Tuska – zasadniczo wytrwały w demokratycznym gorsecie. Ale też obie miały z tym gorsetem swoje problemy.
Ta pierwsza podjęła próbę odwojowania tego co polityczne i przynależne rządowi narodowemu, co wikłało ją w ustawicznie starcia z niezależnymi instytucjami, utartymi procedurami i tradycyjnymi przywilejami różnych środowisk. W wielu wypadkach konflikt tej ekipy z regułami liberalnej demokracji był pozorny. Gdy Jarosław Kaczyński krytykował Trybunał Konstytucyjny, bywał przedstawiany jako despota, choć w przywoływanych Stanach Zjednoczonych prezydenci nie tylko atakowali Sąd Najwyższy, ale rzucali – jak choćby Roosevelt – pomysły jego przebudowy, gdy stawał w poprzek ich planom. To napięcie jest typowe właśnie dla demokracji.
Bywały jednak sytuacje, gdy to napięcie stawało się rzeczywistym zmaganiem arbitralnej władzy z ograniczeniami typowymi dla współczesnych liberalnych demokracji. Gdy rząd PiS próbował sterować wymiarem sprawiedliwości, powoływał się na takie szczytne cele jak walka z korupcją, układami, przestępczością, ale był też posądzany o to, że działa na szkodę swoich przeciwników (sprawa Barbary Blidy). Gdy z kolei wymieniono jednym aktem prawnym całą Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, wskazywano na to, że odchodzi organ na wskroś upartyjniony, ale też zastąpiono go inną reprezentacją wyłącznie rządowej koalicji. Dla wielu było to działanie niedemokratyczne, bo stwarzające dla rządu i opozycji nierówne szanse. W Polsce raczej normalne, ale też podjęte w wyjątkowo drastycznej wersji – obalenie całej Krajowej Rady naruszało zasadę nienaruszalności kadencji konstytucyjnych organów.
Trzeba jednak przyznać, że koalicja PiS – LPR – Samoobrona nie okazała się groźna w ewentualnych zamachach na ducha wolnej politycznej konkurencji choćby z jednego względu – była zbyt słaba. Miała przeciw sobie sądownictwo, elity intelektualne i biznesowe, większość mediów, nawet instytucje europejskie. Łatwość, z jaką ta ekipa dała się w ostateczności odsunąć od władzy, kontrastowała z jej rewolucyjną retoryką.
Tusk niczym Berlusconi
Donald Tusk ma to wszystko, o czym Jarosław Kaczyński mógł tylko marzyć – przychylność elit, biznesu, mediów. Społeczne poparcie dla partii rządzącej jawi się jako wyraźne i stabilne. W tej sytuacji jej lider może sobie pozwolić na więcej.
Można dyskutować, co w postępkach Tuska przeważa. Samoograniczanie się, tak sprzeczne z logiką totalnej międzypartyjnej wojny? Przykłady znaleźć można – choćby uszanowanie kadencji szefa CBA Mariusza Kamińskiego. A może więcej jest nagięć standardów do doraźnych potrzeb? Od pójścia utartym szlakiem poprzednich ekip w upartyjnianiu prawie wszystkiego co się rusza po starcia z częścią naukowych środowisk.
Kłopot polega na tym, że Tusk odsunął Kaczyńskiego od władzy pod hasłem walki z nazbyt wszechwładnym, groźnym państwem. Tym większe jest rozgoryczenie przeciwników Platformy, gdy sięga po środki, których prezes PiS użyć nie mógł lub nie chciał. Dlatego nie dziwmy się powracającemu refrenowi: „wyobraźmy sobie, że to Kaczyński”.
I rzeczywiście – wyobraźmy sobie, że poprzedni premier pozwala swojemu ministrowi straszyć autonomiczną uczelnię. Wrzawa byłaby tak wielka, że mogłaby nawet wywrócić tamten oparty na kruchej większości rząd. Nowa władza jest teflonowa. Nie płaci ani protestami opiniotwórczych elit (co najwyżej lekkim ich szmerem), ani spadkiem w sondażach.
Gdyby szukać współczesnych analogii, najwłaściwszy byłby przykład niewalczącej z komunizmem Ameryki ani gaullistowskiej Francji. Obserwując migotliwy, głównie PR-owski show Platformy, na myśl przychodzą współczesne Włochy pod batutą Silvia Berlusconiego. Obdarzony niewątpliwym ludowym mandatem lider ten nieustannie łamie standardy. Jednym wielkim konfliktem interesów jest już sama geneza jego kariery, telewizyjnego magnata, a równocześnie polityka w dużej mierze monopolizującego medialny przekaz. Gdy obserwujemy, jak włoski parlament obdarza premiera uwikłanego w liczne procesy sądowym immunitetem, jesteśmy bezradni. Czy to wciąż wola ludu? Czy jej karykatura?
Nie jest to jednak totalitaryzm ani autorytaryzm, nawet jeśli pod osłoną świergotliwej postpolityki rozmywającej ideowe tożsamości możliwe są nadużycia władzy. Trudno opisywać Berlusconiego jako kogoś, kto tworzy świadomie system opresji. Tym trudniej przypisywać takie intencje pozostającemu za nim daleko w tyle Tuskowi. Oni po prostu korzystają z okazji, gdy czują, że mają wolne ręce. Trzeba zresztą przyznać, że w przypadku choćby słabego oporu nasz premier się zwykle cofa.
Dmuchać na zimne
Spór w Polsce toczy się nie o być albo nie być demokracji, a o jakość standardów. Nieprzypadkowo zablokowanie procesów Berlusconiego nie byłoby możliwe w krajach skandynawskich czy w Anglii. Tyle że ten spór prowadzony jest, też jak w wielu innych krajach i epokach, językiem Kalego. Nam zrobić – niedobrze. My zrobić – bardzo dobrze.
Gdy Donald Tusk wdał się w publiczny spór z magistrem Zyzakiem, Michał Karnowski powiedział w telewizyjnym programie, że od czasów Władysława Gomułki żaden szef rządu nie recenzował ukazującej się książki. Został pouczony przez publicystę „Wyborczej”, że problemu nie ma, bo lider PO nie jest dyktatorem. Ale Karnowski nie twierdził wcale, że polski premier ma władzę Gomułki albo że go przypomina. Zwracał tylko uwagę na to, że istnienie różnorakich zwyczajów – zgadzam się płynnych, zwykle podlegających debacie – chroni nas przed arbitralnością władzy jak najbardziej demokratycznej.
Notabene „Wyborcza” była gorliwym producentem takich zwyczajów, standardów, reguł w czasach rządów Kaczyńskiego („premier nie powinien krytykować swoich obywateli, bo ma większą władzę niż oni”). Gdy PiS stracił władzę, nagle przestano o nich mówić, choć Tusk zaczął swoje urzędowanie od krytyki dziennika „Rzeczpospolita” i IPN-owskich historyków. Przykładów „kalizmu” po drugiej stronie także znajdziemy sporo. „Nasza policja” usuwa pielęgniarki. „Ich” policja dokonuje masakry stoczniowców. Tyle że społeczna siła asymetrycznej wizji przegranego PiS jest dużo mniejsza, ograniczona do pewnych środowisk, wręcz niszowa.
W Polsce bliższej raczej Włochom niż Danii warto dmuchać na zimne. I wówczas gdy próbuje się realizować poprzez państwo spójne ideologiczne wizje. I może zwłaszcza gdy używa się siły tego państwa dla ochrony postpolityczności rodem z „Big Brothera”. Piszę „zwłaszcza”, bo berlusconizm jest najtrudniejszy do zdemaskowania i napiętnowania – taki elastyczny i wyluzowany, z pozoru całkiem niewinny, gdy wysyła do parlamentu europejskiego telewizyjne gwiazdki. Z tego punktu widzenia Janusz Palikot zyskałby władzę, o jakiej i Kaczyński, i nawet Tusk mogą marzyć daremnie.