Oni muszą się wysypać, to nie będzie trwało wiecznie – słychać w wielu komentarzach, słychać w szeregach opozycji. Oni – czyli Platforma Obywatelska, po 500 ponad dniach rządów zachowująca niespotykane w politycznej historii wolnej Polski. Ale oni – to przede wszystkim Donald Tusk, filar i zarazem główna twarz tego sukcesu. Polityk mający władzę w partii i państwie ogromną, a jednak skutecznie budujący wrażenie miękkości.

Reklama

A więc – czy się wysypią? Czy ta odporność nawet na takie kataklizmy jak rozkręcający się kryzys gospodarczy, i bezradność opozycji, będą trwać wiecznie? Może nie aż tak, ale na pewno może to potrwać dłużej niż się niektórym wydaje. Bo nie przerabiamy tego jako pierwsi. Bo Tusk – w sensie technicznym – idzie śladami Nowej Partii Pracy Tony'ego Blaira, rządzącą Wielką Brytanią w latach 1997 – 2007.

Blair objął władzę w dość podobnym, przy wszystkich różnicach dzielących oba kraje, klimacie politycznym. Społeczeństwo zmęczone (tam aż 18 latami) twardych, konserwatywnych rządów. Na ulicach entuzjazm, tłumy ludzi na Downing Street witające nowego szefa rządu, a w prasie nastrój „nowego początku”, nowej epoki, w której znikną wszelkie niegodziwości polityki. Niegodziwości wybite na plan pierwszy za sprawą serii skandali obyczajowych i korupcyjnych, które zniszczyły prestiż ostatniego torysowskiego premiera Johna Majora. Hasło PO z kampanii 2007 roku – „By żyło się lepiej. Wszystkim” wpasowałoby się doskonale w nastrój Brytyjczyków wybierających Blaira. Nawet prawicowi dziennikarze wyglądali jego rządów z nadzieją, o czym wspomina w swojej świetnej książce „The Editor” Max Hastings, wówczas redaktor naczelny konserwatywnego dziennika „The Daily Telegraph”. Nawet on zwątpił w swoich!

Nowa ekipa na Downing Street, tak jak i rodzimi Platformersi obecnej epoki, nie składała się jednak z dobrodusznych naiwniaków. I tu i tam aż roiło się od doświadczonych, sięgających odważnie po nowe technologie, ludzi ze świata reklamy i propagandy.
To byli wysokiej klasy specjaliści. Swoje rządy oparli na wiedzy „spin doctorów”, w kraju nad Wisłą zwanych dziś częściej PR-owcami. Podstawowym narzędziem uprawiania polityki stał się sondaż. Robiony często jak nigdy wcześniej i na każdy temat, bardzo szczegółowy, a gdy trzeba – jakościowy, czyli oparty na przepytywaniu wybranej grupy wyborców. Gdy Blair przemawiał, można było odnieść wrażenie, iż żadne słowo nie jest przypadkowe, że każda fraza została wykuta podczas wielogodzinnych narad grona „spin doctorów”, z Alastairem Campbellem na czele, człowiekiem który wcześniej pracował w branży pism pornograficznych oraz w brukowcu „The Mirror”.

Reklama

To Campbellowi przypisywano niezwykle skuteczną strategię trzymania mediów na dość krótkiej smyczy. Przychylnych dziennikarzy nagradzano ekskluzywnymi informacjami i dostępem do salonów władzy, niepokornych pomijano przy zapraszaniu na nieoficjalne spotkania. Tak jak w przypadku ekipy Tuska, koncentracja na przekazie medialnym przeradzała się chwilami wręcz w obsesję. Uważnie, całodobowo monitorowano przekaz, reagując od razu i często brutalnie, gdy treść lub ton nie odpowiadały władzy. Do tego dochodziła dbałość o dobre relacje z właścicielami mediów, z Rupertem Murdochem, właścicielem tabloidu „The Sun”, opiniotwórczego „The Timesa” oraz telewizji „Sky News”. W rezultacie to „The Sun” często jako pierwszy obwieszczał ważne rządowe inicjatywy. Inna sprawa, że tak jak w Polsce, większość dziennikarzy sprzyjała odrodzonej, zmodernizowanej przez Blaira lewicy, krzywo patrząc na konserwatystów, żyjących w coraz bardziej nierealnym, nieistniejącym świecie dawnej Brytanii, z charakterystycznym posmakiem podziałów klasowych.

Goniące za newsem media nie były dociekliwe i dość potulnie „kupowały” rządową strategię polegającą na szafowaniu zapowiedziami reform, przy dość ostrożnym ich wprowadzaniu w życie. Jak zresztą dziennikarze mają bronić się np. przed strategią „recyklingu”, czyli kilkukrotnego zgłaszania tych samych pomysłów, opartych na tych samych pieniądzach? To nie były w sumie wielkie reformy, bo rewolucji Blair nie chciał. Anegdota głosi, że gdy zobaczył w tekście swojego pierwszego przemówienia po wyborczym zwycięstwie wykorzystywane w kampanii słowo „rewolucja”, miał krzyknąć do swoich współpracowników: „Rewolucja? Jaka rewolucja? Natychmiast wykreślcie te słowa, jest już po wyborach!”. Gdy już dosiadł władzy, premier nie chciał być kojarzony z żadną skrajnością. Celem było mocne trzymanie się środka, środka definiowanego – jakże by inaczej – za pomocą badań sondażowych. Złota zasada głosiła – w 100-punktowej skali nigdy nie można być wychylonym w lewo czy w prawo bardziej niż kilka punktów od pięćdziesiątki. Bo zbytnie wychylenie grozi oddaniem przestrzeni opozycji. I może zrazić klasę średnią, która decyduje o wyniku wyborów, i którą Blair przekonał do siebie rezygnacją z wszelkich dalej idących, tradycyjnych postulatów Partii Pracy, m. in. dążenia do nacjonalizacji przemysłu. Zadanie miał zresztą ułatwione, ponieważ potęgę związków zawodowych oraz siłę przemysłu ciężkiego skutecznie ograniczyła Margharet Tchatcher. Blair na thatcherowskiej rewolucji bardzo skorzystał (zresztą zazwyczaj ją komplementował). I tu też można snuć analogię z Donaldem Tuskiem. Polski premier nie musi już przecież zastanawiać się, jaki numer wytną mu patologiczne Wojskowe Służby Informacyjne. Nie musi, bo WSI już nie ma. Podobnie jak wspomnieniem jest wszechmocna przez lata pozycja „Gazety Wyborczej” czy siła postkomunistycznych lobby.

Podobna też jest sprawność obu liderów w przejmowaniu postulatów i haseł, w wyłapywaniu prądów, na których opozycja mogłaby się pożywić. W Polsce Tusk zrobił to, gdy narzucił – zupełnie przecież niespodziewanie dla swoich zwolenników – twardy ton walki z przestępczością, do postulatu kastracji pedofilów włącznie. Obu charakteryzuje w tym względzie dobry słuch społeczny, swoisty radar, pozwalający wyczuwać szanse i zagrożenia. Czasem nawet wbrew swoim ludziom.
Tak było z tradycyjnie ważną na Wyspach kwestią bezpieczeństwa i walki z przestępczością, tak było i z podatkami, których obiecał nie podnosić, i tak też próbował robić z problemem imigracji.

Reklama

Blair grał ostro tylko tam, gdzie czuł ogromne poparcie społeczne, np. w sprawie zakazu polowań na lisy. Musiał zmierzyć się ze świetnie zorganizowaną kampanią obrońców tej tradycyjnej wiejskiej rozrywki, z demonstracjami, a nawet z groźbą zamieszek czy obywatelskiego społeczeństwa. Ale wiedział, że ci ludzie i tak głosują na torysów, więc o nich nie ma co zabiegać. Czy nie przypomina to sprawy zapłodnienia in vitro i determinacji PO, by jednak wprowadzić finansowanie zabiegów z budżetu? Z polskich badań wynika, że ta sprawa, choć budzi społeczne emocje i ostry sprzeciw świadomych katolików, to jednocześnie może przynieść sporo głosów. Blair zniósł też, po wielu wiekach, dziedziczność prawa do zasiadania w Izbie Lordów. Czy Donald Tusk dotrzyma obietnicy i zlikwiduje Senat?

Najważniejszym kluczem do sukcesu była jednak osobowość i styl działania Blaira. Brytyjskim obserwatorom Donald Tusk musi się wydawać dość wierną kopią swego wyspiarskiego odpowiednika. To był premier skracający dystans, raczej kumpel niż zwierzchnik. Premier chętnie rezygnujący z krawatu, premier ostentacyjnie pijący kawę ze zwykłego kubka, a nie z filiżanki. Co prawda nie chwalił się paleniem marihuany w młodości, ale jego rozrywkowa, połączona z graniem w zespole rockowym przeszłość nie była specjalnie ukrywana. To Blair pierwszy odkrył postpolityczność – przekonanie, że czas wielkich ideologii już minął, że mając władzę, można mrugać do niemal każdej grupy wyborców, niespecjalnie przejmując się zakodowanymi w głowach starszych ludzi podziałami. Tak jak Tusk czuł też, że wyborcy chcą spokoju, że w kampanii kupują pewien obraz polityka, a później niespecjalnie interesują się detalami. Chcą tylko ogólnego poczucia, że sprawy mają się w miarę nieźle. Łączyło się z tym przekonanie, iż własne przekonania należy głęboko schować, że nie mogą one wyznaczać kursu obozu władzy. Donald Tusk, polityk wywodzący się z opozycji, nie ma oporów przed współpracą z postkomunistami, nawet przecież rozważał przed wyborami scenariusz wspólnych rządów z SLD. Tony Blair przeszedł, pod wpływem swojej żony Cherie, na katolicyzm, ale o religii nigdy nie wspominał publicznie, bo wiedział, że brytyjski wyborca tego nie zniesie. Alastair Campbell ujął to słowami: „We don’t do God”, czyli Bóg nas nie interesuje. Pragmatyzm przede wszystkim, i to do tego stopnia, że wierzący i szczerze przejęty religią Blair popierał poszerzanie „dostępu do aborcji”, a edukację seksualną wyniósł do rangi w Polsce jeszcze dziś nie do pomyślenia. Co zresztą, dodajmy, nie zahamowało wzrostu liczby nastoletnich matek.

Mając ogromną przewagę w Izbie Gmin, Blair mógł sobie pozwolić na omijanie parlamentu, stanowiącego tradycyjnie centralny ośrodek władzy i debaty publicznej. Posłowie mieli tylko podnosić ręce za rządowymi ustawami. Kto się buntował, tego partyjna maszyna New Labour, diabelsko sprawna i bezwzględna, szybko przywoływała do porządku. Zresztą już wcześnie zadbał, by wśród kandydatów nie było zbyt wielu osobowości. Postawił na przedstawicieli klasy średniej, często bez wyrobienia politycznego, zapatrzonych w swojego lidera i gotowych głosić jego chwałę. W tym na wiele kobiet, tzw. Blair babies, które pomogły w stworzeniu wizerunku ugrupowania nowoczesnego, choć podmiotowej roli nigdy nie odgrywały. Także Rada Ministrów przestała być zbiorem osobowości, które walczą o wpływy. W tej sytuacji realnym ośrodek władzy przeniósł się do jednego z pokojów na Downing Street 10, gdzie Blair i kilku najbardziej zaufanych, ze spin doctorem Alastairem Campbellem, ustalało w luźnej atmosferze pogawędki, co i jak. Później sprawna maszyna władzy rozpisywała decyzje na procedury i instytucje, zachowujące swoje formalne uprawnienia, ale pozbawione realnego znaczenia. A większość decyzji podporządkowana była walce o głosy i o wysokie notowania. Ministrom przydzielono spin doctorów, sterowanych prosto z centrali, i to oni, niczym komisarze partyjni, decydowali o powodzeniu poszczególnych inicjatyw. O panujących wówczas nastrojach najlepiej świadczy e-mail, wysłany przez Jo Moore, spin doctorkę przy Ministerstwie Transportu, w dniu zamachów na World Trade Centre: „It's a good day to bury bad news” (to dobry dzień, by pogrzebać złą wiadomość). E-mail wyciekł do prasy, i uzdolniona macherka od ukrywania niekorzystnych informacji musiała opuścić stanowisko.

I znowu – czy skądś tego nie znamy? Czy i w Polsce nie rządzi realnie ów dwór skupiony wokół premiera? Czy jego doradcy – jak Sławomir Nowak czy Igor Ostachowicz – nie mają władzy większej niż choćby marszałek Sejmu? Czy szef klubu PO, nawet jeśli jest tak pracowity jak Zbigniew Chlebowski, nie jest bardziej rzecznikiem niż realnym decydentem? Czy może coś więcej niż próbować swoich sił w roli gadatliwego współprowadzącego audycję Moniki Olejnik „Siódmy Dzień Tygodnia”, gdzie coraz bardziej tę prowadzącą, choć przy jej wyraźnej zgodzie, zastępuje?Czasy Blaira mają jeszcze jedną analogię z epoką Donalda Tuska; jest nią istnienie silnego numeru 2 w partii i państwie. Tusk ma Schetynę, a Blair miał Gordona Browna, obecnego premiera i lidera Partii Pracy. W 1994 roku, po nagłej śmierci przywódcy Labourzystów Johna Smitha (to on rozpoczął modernizację partii, zakończoną później przez Blaira), był kandydatem na przywódcę. Zgodził się jednak ustąpić miejsca Blairowi, w zamian za resort skarbu i wpływ na politykę. Umowa w tej sprawie została zawarta w restauracji „Granita” w jednej z dzielnic Londynu. Czy panowie umówili się wówczas co do zmiany na stanowisku szefa rządu? Spekulacje na ten temat wypełniały łamy prasy przez długie lata, podobnie jak doniesienia o rzekomo narastającym konflikcie na linii premier – minister skarbu. Ze szczegółami relacjonowano podjazdowe wojenki „Blairytów” z „Brownowcami”, co i rusz wieszcząc eskalację konfliktu do skali otwartej wojny. Chyba tylko brak na prasowym runku tamtejszej wersji tygodnika „Wprost” sprawił, że nikt nie opublikował fotomontażu przedstawiającego obu polityków z nożami za plecami. Irytacja Browna oczekiwaniem na sukcesję rzeczywiście narastała, ale obaj liderzy zachowali jednak elementarną lojalność wobec siebie. Być może do wojny jednak by doszło, bo Blair nie chciał oddawać władzy, gdyby nie wojna w Iraku, przez którą władzę oddać musiał.

Konserwatywna opozycja, podobnie jak dzisiaj w Polsce pisowska i eseldowska, obserwowała sondażowe i polityczne sukcesy Blaira z mieszaniną zazdrości, złości i zwątpienia we własne możliwości. Była bezradna. Szefowie torysów zmieniali się często, a każdy z nich wierzył, że on będzie potrafił przełamać dominację Partii Pracy. Ale żaden nie potrafił. Każdy przychodził z własną receptą. Niektórzy wierzyli, że trzeba przesunąć się w lewo, odbić centrum, i próbowali upodobnić się do konkurentów. Ale wyborcy woleli oryginał niż podróbkę. William Hague próbował być bardziej zabawny niż Blair, ale zamiast budzić sympatię, budził politowanie. Całkiem zdolny Michael Howard chciał wracać do thatcherowskich źródeł programu torysów – niskich podatków i troski o bezpieczeństwo, ale i on poległ, choć próbował prześcignąć labourzystów także w dziedzinie PR. Ian Duncan Smith okazał się całkowitą pomyłką, stanowiąc wyjątkowo płodną pożywkę dla dowcipnego z natury narodu z racji wyjątkowego braku charyzmy. Każdy z liderów ogłaszał, że jego czas oznacza koniec traumy Johna Majora, premiera wyjątkowo skompromitowanego. I każdy przekonywał się, że czar Blaira wciąż działa, że wyborcy im nie wierzą, że wciąż są zakochani w urzędującym premierze. Konserwatywni liderzy mieli naprawdę ciężkie życie, tym bardziej że partia im się starzała, była podzielona, stale szarpana frakcyjnymi wojnami. Nawet gdy notowania opozycji na chwilę rosły, tak jak choćby przy okazji wzrostu cen paliw w roku 2004, za chwilę znów wracały do normy. Jak mawia młodzież, mogli tuptać do woli, a i tak stali w miejscu. Tak jak polska opozycja. Kolejne wybory niosły im nadzieję, że to w końcu musi się skończyć, i po każdych kolejnych wpadali w jeszcze większą depresję. Zaklęty krąg niemocy przerwał dopiero David Cameron, polityk wizerunkowo i ideowo wychylony na lewo, ale gdyby nie prezenty od losu, i on by przegrał. Bo to nie konserwatyści odzyskali publiczność, to labourzyści ją stracili. Za sprawą ostrego kryzysu gospodarczego i przede wszystkim wojny w Iraku.

Dlaczego on to zrobił, dlaczego poszedł na tę wojnę razem z Bushem, ramię w ramię? Być może musiał, być może powiązania wojskowe Wielkiej Brytanii i USA są tak silne, że nie miał wyjścia. A może akurat była to sprawa, w której słuszność wierzył? Jeśli tak, to odejście od dyktatu sondaży skończyło się fatalnie. Brytyjczycy tej wojny nie zaakceptowali, od początku czuli, że coś jest nie tak. Przeczuwali, że argumenty o broni masowego rażenia są sztucznie pompowane, że nie ma w nich realnej treści, że ktoś próbuje ich oszukać. Na wojnę odpowiedzieli wyjątkowo licznymi demonstracjami oraz... odwróceniem się od Blaira. Niemal z dnia na dzień przestał być lubianym premierem-kumplem, a stał się symbolem władzy, która nie liczy się z opinią publiczną i idzie na podejrzaną wojnę ramię w ramię z nienawidzoną wręcz przez lewicowe elity ekipą Busha. Nienawiść do Ameryki przybierała w tych dniach wręcz obsesyjne formy i przelała się na Blaira. Gdyby nie Irak, Blair mógłby rządzić do dziś. Choć może dekada to okres, który wypala nawet bardzo sprawne ekipy, może po 10 latach wszyscy muszą być zużyci, a publiczność podświadomie pragnie zmiany. Wszak Margharet Thatcher rządziła niewiele więcej, bo 11 lat. Jeżeli ta reguła jest prawdziwa, jeśli mam rację, dostrzegając kopiowanie brytyjskiej technologii sprawowania władzy przez PO, to Polaków może czekać jeszcze kilka lat z Donaldem Tuskiem u władzy. On wcale nie musi się wywalić.