Polska chce przyjęcia Turcji do Unii Europejskiej. I to szybko. Donald Tusk obiecał to w czwartek premierowi tureckiego rządu Recepowi Erdoganowi w trakcie pierwszej od dziesięcioleci oficjalnej wizyty przywódcy Turcji w naszym kraju.

Reklama

To błąd. Polscy dyplomaci tłumaczą, że tak naprawdę naszemu krajowi wcale nie chodzi o Turcję. Popierając europejskie plany Ankary chcemy po prostu przetrzeć szlak dla Kijowa. Bo jeśli Turcja ze swoimi 80 milionami mieszkańców, niskim poziomem rozwoju i muzułmańskim dziedzictwem rzeczywiście kiedyś uzyska członkostwo, to już akcesja Ukrainy będzie pestką.

Takie założenie zawiera jednak dwa fundamentalne błędy. Nikt z wielkich krajów Europy, które decydują o ostatecznych granicach Unii, nie zgodzi się na przyjęcie do Wspólnoty ani Turcji, ani Ukrainy. Jasno powtórzyli to jeszcze w tym tygodniu zarówno kanclerz Angela Merkel jak i prezydent Nicolas Sarkozy.

Donald Tusk mimo to kontynuuje beznadziejny bój o poszerzenie Unii niczym Don Kichot walczący z wiatrakami. A to ma swoją wysoką cenę. W Berlinie, Paryżu czy Rzymie powstaje wrażenie, że tak naprawdę Polsce nie zależy na silnej Europie, zdolnej do politycznego działania. Że nasz kraj w imię fantazji przyjęcia Ukrainy do Unii jest gotowa pogodzić się z rozsadzeniem Wspólnoty poprzez przyjęcie do jej grona zupełnie obcego kulturowo, ubiegiego i ogromnego kraju.

Reklama

Z zachodniej perspektywy taka strategia jest zupełnie niezrozumiała. Przecież, rozumują zachodni dyplomaci, mało kto tak bardzo straciłby na członkostwie Turcji w Unii, jak właśnie Polska. Dziesiątki miliardów euro funduszy strukturalnych, które dziś otrzymujemy z Brukseli, zostałoby skierowane ku uboższemu Południu. Uzgodnienie wiarygodnej polityki obronnej i zagranicznej Unii przez kraje o tak różnych interesach byłoby niemożliwe. Nie mówiąc już o budowie tożsamości europejskiej wokół jej chrześcijańskich korzeni, jak do tego jeszcze niedawno dążyła Polska.