MACIEJ WALASZCZYK: Trybunał Konstytucyjny próbował doprecyzować kompetencje głowy państwa i premiera w kwestii prowadzenia polityki zagranicznej. Jak ocenia pan to rozstrzygnięcie?
JAN LITYŃSKI: Przede wszystkim w normalnych warunkach, tego rodzaju rozstrzygnięcia Trybunału nie są po prostu potrzebne.
To jak definiuje pan takie "normalne warunki"?
Wtedy, gdy prezydent i premier wraz z rządem mają pewne poczucie wspólnoty i dogadują się w sprawach polityki zagranicznej. Taka jest sytuacja normalna. Przecież żaden przepis, nawet taki, który precyzyjnie będzie regulował współpracę najważniejszych organów państwa, nie jest odporny na złą wolę. Kiedy obie strony nie chcą ze sobą współpracować.
Kto w tym momencie wykazuje więcej tej złej woli?
Wina za to obie strony są równo obarczone. Gra idzie po prostu o to kto jest w tym momencie ważniejszy. Co ciekawe obie strony uznały ze są tymi ważniejszymi. Wskazuje na to również reakcja obu stron.
Trybunał wskazuje - musicie współpracować i się porozumieć. Tymczasem niemal natychmiast obie strony, a więc PiS i PO poróżnili się w kwestii interpretacji środowego orzeczenia.
Wydaje się, że więcej kompetencji i możliwości Trybunał przyznał premierowi. Wskazuje na to fakt, że tylko sędziowie Teresa Liszcz i Mirosław Granat, a więc dwaj sędziowie, którzy weszli w skład Trybunału Konstytucyjnego z nominacji PiS, złożyli od tego orzeczenia wotum separatum. Dlatego wyrok jest bardziej korzystny dla premiera. Orzeczenie to jest zdroworozsądkowe i niczego ostatecznie nie przesądza. Problem ten można widzieć znacznie szerzej. Przecież jakikolwiek wyrok trybunału, np. na Ukrainie nie spowoduje, że po nim niemal natychmiast zaczną ze sobą współpracować Wiktor Juszczenko z premier Julią Tymoszenko. Nie mamy rzecz jasna takich realiów jak na Ukrainie, ale sytuacja jest podobna.
Pan m.in. uchwalał obowiązująca konstytucję. Nie przyzna pan, że ma ona wmontowany defekt, który w kolejnych konfiguracjach politycznych się odzywa. Ostatnio jest bardziej dokuczliwy, ale był również problemem dla Kwaśniewskiego i Millera.
Defektem jest cały nasz system. Prezydenta wybieramy w Polsce w wyborach powszechnych. Jednocześnie ma on stosunkowo małe uprawnienia, także w polityce zagranicznej, co przyznał zresztą sam Trybunał. I to jest rzeczywiście defekt, bo gdyby prezydent wybierany był przez parlament, to rzecz jasne jego uprawnienia nikogo by nie dziwiły. Dlatego prezydent ma prawo rościć sobie pretensje o większe uprawnienia. Tymczasem mogą być one realizowane tylko we współpracy w rządem. I tutaj jest problem.
Skoro tak trudno liczyć na dobra wolę, to dobrym wyjście nie była by zmiana konstytucji i przebudowa całego systemu?
Nie chciałbym zmieniać konstytucji, ani odbierać narodowi prawa do zmiany wyboru prezydenta. Z drugiej strony mi osobiście nie odpowiada system prezydencki, więc nie za bardzo widzę możliwość wyjścia z tej sytuacji poprzez tego rodzaju rozwiązania. Po prostu żadne prawo nie jest odporne na pokusę stosowania go ze złą wolą. Nie jest też odporne na głupotę. Nie rozumiem jednak przede wszystkim tego, że dwóch panów, którzy się znają o lat i wywodzą się z tego samego obozu politycznego, nie potrafią się kilka razy do roku spotkać i ustalić co ich łączy w polityce europejskiej. Bo chyba nie jest problemem ustalenie, że łączy ich interes Polski. Rozumiem, że można inaczej oceniać strategię, czy nawet stosunki z Rosją. jednak w sprawach europejskich muszą się dogadywać. Zresztą te różnice, są bardzo często wydumane.
Co więc generuje ten konflikt? W latach 90. panowało ponadpartyjne porozumienie dotyczące najważniejszych kierunków polityki zagranicznej - w odniesieniu do NATO, czy UE. Nie było ono właściwie podważane.
Obie największe partie, a wiec PO i PiS żyją dlatego, że poprzez ciągły konflikt wzmacniają siebie na wzajem. Siłą Platformy Obywatelskiej jest istnienie PiS i zagrożenie "powrotem Kaczyńskich do władzy". I odwrotnie - siłą napędową PiS jest atakowanie PO. Były okresy, choć nie były one częste, że w elementarnych sprawach można było dogadywać się ponad podziałami, kiedy z przeciwnikiem politycznym można było mieć jednakowe zdanie w jakiejś sprawie. Nie trzeba było szukać u konkurenta pól konfliktu i wad.
A skąd konflikt między PiS i PO, premierem i prezydentem?
To ciągłe iskrzenie i konflikt biorą się również z tego, że PO i PiS były wobec siebie bliskimi sojusznikami. Miały pewne wspólne cele i mówiły tym samym językiem. Ten nieformalny sojusz już podczas kampanii wyborczej w 2005 roku jako pierwszy złamał PiS. Od tego momentu jest między nimi po prostu nienawiść. A ona nie jest dobrym doradcą w polityce.