Zuzanna Dąbrowska: Czy wierzy pan w to, że po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego prezydent i premier zakończą konflikt?
Tomasz Nałęcz: To jest niemożliwe. Orzeczenie niczego nie zmieni, ponieważ rzecz nie w niejasności przepisów konstytucji. One są przecież jasne i niebudzące wątpliwości. To dobrej woli brakuje i to przede wszystkim po stronie prezydenta. Dziwi mnie to tym bardziej, że prezydent jest profesorem prawa, a udaje, że tego prawa nie rozumie.
A czy w przypadku premiera, który np. odmawia prezydentowi samolotu, można mówić o dobrej woli?
Jeśli chodzi o kompetencje, konstytucja jest jasna, a jeśli chodzi o interpretację, to widzę jasno chęć rozciągnięcia ustawy zasadniczej, tak by poszerzały się uprawnienia prezydenta. Strona rządowa i premier Tusk nie potrafią sobie z tym poradzić. Wybrali jak najgorszy sposób przeciwdziałania zapędom prezydenta. Zamiast podjąć poważną, publiczną debatę, Platforma wybrała drogę drobnych złośliwości, tak jak było z próbami uniemożliwienia prezydentowi wyjazdu do Brukseli. A nie ma takiej siły, która mogłaby nie dopuścić do wyjazdu głowy państwa i osadzić go w kraju. Areszt domowy dla prezydenta nie da się pogodzić z demokracją.
Skąd się bierze ten konflikt? Przecież obaj politycy w przerwach między kłótniami - i premier, i prezydent - deklarowali, że są po imieniu i świetnie im się rozmawia. Mimo to wciąż zażarcie ze sobą walczą.
Ten spór ma podłoże polityczne i winne są obie strony. Chociaż bardziej moim zdaniem Lech Kaczyński, bo będąc głową państwa, funkcjonuje jako szef pisowskiej antyrządowej opozycji. A kiedy prezydent staje się liderem opozycji, to szybko okazuje się, że ustrój konstytucyjny na taką okoliczność przygotowany nie jest. Z drugiej strony mamy do czynienia z nieskuteczną reakcją strony rządowej. Trochę wynika to z wyrachowania. Przecież premier to także przyszły kandydat w wyborach prezydenckich i właśnie dlatego droczy się z prezydentem. Donald Tusk wie, że gra na boisku, na którym większość widowni mu kibicuje.
Obaj uznali, że ta wojna się opłaca?
PiS nie ma lepszego pomysłu na opozycyjność niż wykorzystywanie prezydenta jako maczugi, którą okłada rząd PO. A rząd Tuska z przyjemnością podejmuje to wyzwanie, ponieważ w tym pojedynku, który chwilami przypomina zapasy w błocie, sympatia jest po stronie rządu. To pozwala premierowi i przyszłemu kandydatowi na prezydenta podtrzymywać wysokie notowania.
Co musi się stać, żeby ten konflikt zakończyć, skoro orzeczenie Trybunału nie wystarczyło?
Tego konfliktu nie da się rozwiązać żadnymi metodami prawnymi. Jeśli prezydent będzie sprawował swój urząd w złej wierze, żeby szkodzić rządowi, a nie reprezentować majestat państwa, to nie ma takiego zapisu, który by przed tym chronił. Jedyną drogą, żeby to się wyciszyło, jest sytuacja, w której stosunek opinii publicznej do tego konfliktu stałby się jednoznacznie negatywny. Na razie opinia publiczna jest sroga tylko dla prezydenta, a większość Polaków, za wyjątkiem sytuacji tak negatywnych jak zabranie prezydentowi samolotu, popiera Donalda Tuska. Jeśliby Polacy zaczęli być zdegustowani postawą premiera, to moim zdaniem Platforma musiałaby poszukać innego sposobu na postępowanie z prezydentem. Dopóki opinia publiczna będzie sekundować premierowi, nic się nie zmieni. Jak się kiedyś mówiło na wsi: po co coś zmieniać, skoro dobrze żre i rośnie?
Czyli to wszystko wynika z PR-u?
Nie, to są przedbiegi kampanii prezydenckiej. W PiS wymyślono, że kampania Lecha Kaczyńskiego ma polegać na kompromitowaniu premiera i rządu. Ta strategia nie jest skuteczna, ale PiS lepszego pomysłu nie ma. A w Platformie wymyślono, że najlepsza strategia na wybory to przedstawiać prezydenta jako awanturnika, a premiera jako męża stanu, który stara się to awanturnictwo ograniczać. I to, jak widać, jest pomysł skuteczny. Dla PO i premiera ten konflikt jest po prostu wygodny.
Czy w historii Polski były podobne sytuacje?
W Polsce międzywojennej, kiedy Piłsudski był głową państwa, z tytułem naczelnika, podejmował konfrontację z większością parlamentarną. Ale do tak gorszących scen jak teraz nie dochodziło. Ja bym panu prezydentowi, który deklaruje się jako admirator Piłsudskiego, dedykował jego mowę z 4 grudnia 1922 roku. Piłsudski odmawiał kandydowania na prezydenta, mimo że wyboru mógł być pewien. I mówił: „Nie mogę kandydować i przyjąć urzędu, bo musiałbym robić różne rzeczy wbrew sobie”. Chodziło mu właśnie o współpracę z większością rządową, której nie akceptował. „A ja wbrew sobie - mówił Piłsudski - postępować nie umiem”. I to jest sytuacja Lecha Kaczyńskiego. Dla niego współpraca z rządem byłaby postępowaniem wbrew sobie. Ale Kaczyński nie rozumie, że jak się jest głową państwa, to trzeba czasem działać wbrew sobie albo zrezygnować jak Piłsudski. Tego wymaga interes państwa. W Polsce międzywojennej, mimo ostrych konfliktów politycznych, te zasadę rozumiano.
Ale potem doszło do zamachu majowego...
Tak, ale kiedy w czasie zamachu majowego Wojciechowski przeciwstawił się Piłsudskiemu na moście Poniatowskiego, broniąc rządu, to przecież bronił gabinetu, którego nienawidził. A bronił go przed człowiekiem, którego był osobistym przyjacielem. Wyobraża sobie pani, że dziś Jarosław Kaczyński z PiS buntuje się i idzie z kilkoma pułkami na Warszawę, a Lech Kaczyński na jednym z mostów zagrzewa wojsko wierne Platformie do walki o demokrację?