Wieczorem tego dnia, kiedy miliony Polaków już oddały głos, ja siedziałem w zadymionej telewizyjnej świetlicy obozu dla imigrantów w dwustutysięcznym Rennes, administracyjnej stolicy Bretanii. I brałem udział w heroicznej walce o to, co będziemy tego wieczora oglądać w telewizji: czy kanał informacyjny, który na bieżąco pokazywał wydarzenia na placu Tiananmen, czy mecz francuskiej pierwszej ligi piłkarskiej na samym szczycie, pomiędzy Marsylią i broniącym tytułu Bordeaux.
Nas, uciekinierów spod komunizmu, było w tamtej telewizyjnej świetlicy więcej niż imigrantów zarobkowych z frankofońskiej Afryki Północnej. A my chcieliśmy oglądać relację z placu Tiananmen. Chcieliśmy się rozkoszować widokiem kolejnej, nieuniknionej klęski, która potwierdziłaby i usprawiedliwiła nasze życiowe wybory, łącznie z emigracją. Wobec tego do późnej nocy oglądaliśmy chińskich studentów, którzy jeszcze na parę chwil przed katastrofą machali do nas wielkim portretem Johna Lennona. Jakby ten radykalny krytyk zachodniego kapitalizmu miał ich obronić przed ludźmi, którzy mieli ich za chwilę zabić, żeby na ich trupach zbudować najprężniejszą potęgę kapitalistycznego świata.
Mój ostatni bojkot
W wyborach 4 czerwca mogłem uczestniczyć. Wystarczyło pójść do ambasady PRL w Paryżu, nawet z emigracyjnym paszportem. Kończyłem co prawda jeszcze sześciomiesięczny pobyt w obozie w Rennes. Moje stypendium językowo-przystosowawcze od rządu francuskiego. Ale co tydzień jeździłem już stopem do Paryża, żeby szukać pracy i mieszkania do wynajęcia. Poznałem parę osób z tamtejszej polskiej emigracji, przysłuchiwałem się dyskusjom na temat tego, co należy robić 4 czerwca. Słuchałem nawet radykałów o znanych nazwiskach proponujących, żeby tego dnia stać pod ambasadą PRL w Paryżu i spisywać wchodzących tam na głosowanie Polaków, a potem przekazać ich nazwiska władzom francuskim, żeby im odebrano emigracyjne paszporty. Ja sam nie miałem aż tak pieniackiego stosunku do kontraktowych wyborów, ale oczywiście nie zamierzałem głosować. Nie chciałem z tej okazji jechać stopem z Rennes do Paryża. (Swoją drogą, jeżdżenie okazją po Francji to prawdziwa udręka. Kierowcy boją się seryjnych morderców, na podwózkę można czekać godzinami. Raz powiózł mnie radykalny student filozofii z Nanterre, który nie uwierzył, że też studiowałem w Polsce filozofię, bo jego ukochanym filozofem był niejaki "Eżee", w którym ja nie rozpoznałem Hegla).
Zatem nie jechał 4 czerwca do Paryża, bo ciągle jeszcze byłem antykomunistycznym radykałem. Uważałem Okrągły Stół za zdradę, a wybory 4 czerwca za fikcję. Dwa miesiące wcześniej wydałem swoje ostatnie franki, żeby dzwonić do krakowskiego akademika Piast, z którego Robert Tekieli, redaktor naczelny podziemnego "Brulionu" relacjonował mi przebieg gwałtownych młodzieżowych manifestacji przeciwko Okrągłemu Stołowi. Dzieciaki z Federacji Młodzieży Walczącej i NZS naparzały się z zomowcami na Grodzkiej, a poczciwy Jan Maria Rokita, próbujący uspokajać radykalną młodzież, został przez nią wygwizdany.
Uważałem to wszystko, co działo się w kraju, za kolejną odwilż, która będzie oszustwem komunistów i zakończy się kolejną "normalizacją". Jak wszystkie odwilże i wszystkie normalizacje.
Uciekinier przed Okrągłym Stołem
Bo przeżyłem w kraju prawie całe lata 80. i uciekłem dopiero w 1988 r. Wytrzymałem komunizm, a uciekłem właściwie przed Okrągłym Stołem. Wyjechałem z Polski po odprawieniu całego rytuału rocznicowych manifestacji, wożenia bibuły, pisania pod pseudonimem w drugoobiegowym piśmie, a nawet jednej jawnej głodówki rotacyjnej (bo każda uczestnicząca w niej grupa głodowała przez trzy dni) w salce katechetycznej kościoła w krakowskim Bieżanowie. Głodówka rotacyjna z 1985 r. była dla mnie ważna, bo podczas niej zobaczyłem na własne oczy Annę Walentynowicz, którą podziwiałem wtedy i podziwiam teraz. Miałem dla niej wielki szacunek, a jednocześnie nie dawało się jej obecności wytrzymać nawet przez trzy dni. Codziennie rano i wieczorem zwoływała zebrania, na których uczyła, jak rozpoznawać agentów, jak izolować się od świata zewnętrznego, żeby agenci w cywilu nie mogli do nas wtargnąć. Jak uszczelniać okna, żeby esbecja nie mogła nas podsłuchiwać ani podglądać. To szkolenie kompletnie pozbawiało sensu pierwszy od dawna jawny protest, skoro ludzie z zewnątrz nie mogli do nas wchodzić przez cały czas, rozmawiać z nami, słuchać naszych racji. Widziałem dzielną, zniszczoną przez życie, jakie wybrała, kobietę, która nad drżeniem rąk i drżeniem głosu próbowała zapanować żarliwą modlitwą.
Obserwując Walentynowicz przez tamte trzy dni uczyłem się istoty radykalizmu jako wspaniałej klęski, która niszczy życie człowieka. Jako herbertowskiej wierności umarłym, która na zawsze wypisuje nas z życia. Jako wierności prawdzie, która w każdym kompromisie z życiem i światem widzi kłamstwo i to kłamstwo osądza.
Miałem poczucie, że jestem całym sercem, poczuciem zobowiązania, a już szczególnie poczuciem winy, po stronie tej kobiety. A z drugiej strony miałem nieodparte wrażenie, że ona jest już osobą prawie szaloną. W każdym razie na pewno nie jest żadną polityczną alternatywą dla Wałęsy, Michnika, Geremka, Stelmachowskiego... Ludzi opozycyjnego establishmentu zawsze cytowanych przez zachodnie media, których całym moim młodym sercem radykała serdecznie nie znosiłem. Ale jednocześnie nie widziałem dla nich żadnej alternatywy. Co jeszcze bardziej mnie przeciwko nim mobilizowało. Bo tak jak Jaruzelski, Kiszczak i Urban stawali się dla mnie częścią realnego świata, z którym pewnego dnia będę musiał zacząć się układać. Bo jeśli nie zacznę się z tym światem kiedyś układać, to w wieku 40, 50, 60 lat stanę się kimś takim jak Anna Walentynowicz.
Mój związek z radykalizmem był właśnie taki. Kompletnie nihilistyczny. Zbudowany na niechęci do solidarnościowego establishmentu, a jednocześnie na głębokim poczuciu, że nie istnieje żadna realna alternatywa dla warunkowej, negocjowanej kapitulacji. Nie ma takiej alternatywy, szczególnie po tym jak karnawał pierwszej "Solidarności" okazał się kłamstwem. Okłamaliśmy samych siebie. Z 10 milionów anonimowych odważniaków, trochę podobnych do dzisiejszych internetowych anonimów, strasznie odważnych, idących na Moskwę i na Berlin, najlepiej jednocześnie, dopóki pozostają częścią wielkiego rozjuszonego tłumu bez nazwisk i twarzy, zostało kilkadziesiąt tysięcy. Coraz bardziej topniejących z powodu indywidualnych prób powrotu do normalnego życia, a w jeszcze większym stopniu z powodu emigracji. W połowie lat 80. woziłem bibułę m.in. dla najbardziej radykalnej w Toruniu struktury podziemnej, kilkuosobowej grupki "Solidarności Walczącej". W 1987 r. już nie mogłem dla nich wozić bibuły, bo wyjechali do Niemiec. Radykalizm nie był działaniem politycznym, raczej próbą nihilistycznej terapii z poczucia bezradności lat 80. Terapii tak samo szkodliwej jak sama choroba. 4 czerwca 1989 r. nie mogłem wziąć udziału w kontraktowych wyborach, a jednocześnie miałem poczucie winy. Bo ja przecież uciekłem, a oni tam, w tym kraju, negocjowali warunki kapitulacji.
Pogodzić się ze światem
5 czerwca 1989 r. już wiem, że Tiananmen został spacyfikowany, a Komitet Obywatelski odniósł w Polsce zwycięstwo. W pierwszej chwili nawet trochę się cieszę, że ludzie zagrali na nosie Jaruzelskiemu i Geremkowi. Ale wszelką nadzieję na prawdziwe zmiany ze swego mózgu skrzętnie wymazuję. Ponieważ ja sam osądziłem już Polskę i wyemigrowałem, szukam dowodów, że to ja mam rację. Z pierwszego składu rządu Tadeusza Mazowieckiego zapamiętuję wyłącznie nazwiska komunistycznych ministrów. A z biografii pierwszego w bloku wschodnim niekomunistycznego premiera staram się zapamiętać wyłącznie to, że w latach stalinowskich należał do PAX-u. Pierwszy dowód na to, że coś się zmieniło, którego nie potrafię obalić, to "Tygodnik Literacki", którego numery w 1990 r. dostaję w Paryżu pocztą z kraju. Nie wierzę Wałęsie, Michnikowi, Mazowieckiemu, Kaczyńskim, ale nie mogę nie wierzyć robiącym "Tygodnik" i piszącym tam moim rówieśnikom: Waldemarowi Gasperowi, Robertowi Tekielemu, Wojciechowi Tomczykowi, Andrzejowi Horubale, Piotrowi Gruszczyńskiemu, Wandzie Zwinogrodzkiej, Maciejowi Chmielowi czy Kazimierze Szczuce. Ludziom, którzy potem już nigdy nie mieli się ze sobą spotkać na jednych łamach. "Tygodnik Literacki" to pierwszy ważny dowód, że coś się zmieniło. Właśnie do nich, do ludzi z "Tygodnika Literackiego", a nie do jakiegoś R-PRL-u, jak to wtedy z ironią nazywam, jadę latem 1991 r., znowu stopem, z Paryża do Warszawy. W czasie tej podróży natrafiam na kolejny dowód, że 4 czerwca 1989 r. był może trochę prawdziwy. Kawałek przed granicą francusko-niemiecką łapię rosyjską ciężarówkę wracającą z Paryża do Leningradu. Jej młody kierowca ma na szybie wielką tablicę z napisem "Petersburg". Opowiada mi gorączkowo, że należy do stowarzyszenia, które walczy o przywrócenie miastu prawdziwej, przedbolszewickiej nazwy. Takie rzeczy mówi mi Rosjanin, który w dodatku za kilkanaście godzin będzie przekraczał granicę ZSRR swoją ciężarówką z dumnie wywieszoną tablicą "Petersburg". Wtedy rozumiem, że coś naprawdę musiało się zmienić.
Po paru przesiadkach ląduję w Krakowie, mieście moich studiów. Z jakąś koleżanką przebiegam soczystozielony trawnik na krakowskich Plantach, nie zauważając, że zbliża się do nas milicyjny, a może już policyjny patrol. Podchodzi do nas dwóch młodych milicjanto-policjantów. Te same mundury znane mi z manifestacji. W mózgu wzbiera wściekłość, a tymczasem jeden z nich nawet nie wlepia nam mandatu, a tylko wskazuje zdeptane przez nas źdźbła trawy i smutnym, łagodnym głosem mówi do mnie: "Nie trzeba niszczyć tego, co jest". Z moim niedokończonym filozoficznym wykształceniem odbieram to jako metafizyczny przekaz od samego Losu. Żeby nie niszczyć bytu, żeby uszanować świat stworzony, szczególnie jeśli samemu nie ma się dla niego żadnej alternatywy.
Naprawdę nie przesadzę, jeśli powiem, że tamto pouczenie otrzymane od chłopaka w milicyjnym mundurze, padające na żyzną glebę mojego poczucia winy, uczyniło mnie konserwatystą. Dziwacznym konserwatystą, który nigdy nie pozbył się radykalizmu, ale który od tego czasu będzie niestrudzenie próbował uznać prawomocność "tego, co jest". Także 20-lecia rozpoczętego 4 czerwca 1989 r. Będzie to walka długa, ciężka i wyrównana. Toczona w moim mózgu pomiędzy pierwiastkiem manichejskim i pragnieniem życia.
Nie głosowałem w wyborach 4 czerwca, nie zagłosowałem też w wyborach prezydenckich. Ani w pierwszej, ani nawet w drugiej turze. Tymińskiego się nie bałem, a Wałęsy szczerze nie znosiłem, więc na kogo lub przeciw komu miałbym głosować? Ale po powrocie do Francji - gdzie przez następne parę miesięcy likwiduję swoje sprawy, żeby w czerwcu 1992 r. wrócić definitywnie do Polski - zagłosuję po raz pierwszy w wyborach parlamentarnych. Na wielki obóz Wałęsy, wówczas już nieistniejący. Podzielę moje głosy do Sejmu i Senatu z dzielnicy Warszawa-Śródmieście - w której głosują emigranci z całego świata - na kandydatów Porozumienia Centrum i Kongresu Liberalno-Demokratycznego.
Jak widać, byłem sierotą po PO-PiS-ie, zanim jeszcze to złudzenie się narodziło. Mój lament mogłem ćwiczyć już w 1992 r., kiedy obie formacje znalazły się po raz pierwszy po przeciwnych stronach barykady. I po raz pierwszy gdańscy liberałowie nazwali Kaczyńskich oszołomami, a Kaczyńscy nazwali ich złodziejami. Ale ja próbowałem ich ze sobą pogodzić, bo wierzyłem, że z mojego manicheizmu uda mi się wyjść, jeśli Polską będzie rządziła jakaś sensowna postsolidarnościowa centroprawica. Ze swoim skrzydłem wspólnotowym (słowo "socjalizm" z trudem przechodziło mi wówczas przez gardło, jak wszystkim moim rówieśnikom), ze swoim skrzydłem antykomunistycznym i ze swoim skrzydłem liberalnym, wychylonym w świetlaną kapitalistyczną przyszłość. Potem, nadal zgodnie z zasadą "nie trzeba niszczyć tego, co jest", starałem się obronić Akcję Wyborczą Solidarność. Znowu bez skutku. Potem zmuszałem się do wiary w możliwość jakiejś sensownej zmiany Polski pod rządami koalicji PO-PiS.
Autoportret człowieka spełnionego
Terapia z manicheizmu jest w Polsce niemożliwa, jeśli za jej obszar wybierzemy sobie politykę. Ale ta terapia była możliwa na innym poziomie. Satysfakcji zawodowej, satysfakcji w życiu prywatnym, możliwości jeżdżenia po strefie Maastricht bez płaszczenia się przed celnikami różnych narodów... Czuję się człowiekiem spełnionym, niesfrustrowanym w przestrzeni, którą otwarł dla mnie Okrągły Stół, wybory 4 czerwca, rząd Mazowieckiego... Czyli wydarzenia, których nienawidziłem, kiedy miały miejsce, ale dla których nie potrafiłem zaproponować żadnej alternatywy. Już wiem, że zwalnianym z pracy stoczniowcom nie pomogą ani Anna Walentynowicz, ani małżeństwo Gwiazdów. Mam nadzieję, że pomogą im odprawy, hipermarkety, w których można kupować tanie żarcie. Sam z nich korzystałem przez większą część tego dwudziestolecia - tanie żarcie, tanie ciuchy i tani sprzęt RTV koiły moją frustrację. I globalny kapitalizm, dla którego nikt nie ma żadnej alternatywy.
4 czerwca 1989 r. rozpoczęło się 20-lecie, z upływem którego z antykomunistycznego radykała na skraju załamania nerwowego stałem się dojrzałym człowiekiem. Polskim mieszczaninem, który jesienią 2007 r. pojechał do Bielska-Białej, żeby kupić sobie (bo tam jest taniej niż w Warszawie) pierwszego w życiu używanego SUV-a, dwuletniego hyundaya tucson z napędem na cztery koła. A następnego dnia po powrocie zagłosował na Platformę Obywatelską. Jeszcze w 2005 r. głosowałem na PiS, choć mając nadzieję, że elektorat PO będzie równie liczny. Ale przez następne dwa lata widziałem, że Jarosław Kaczyński nie będzie rządził Polską, mimo wygranych wyborów jest na to za słaby. Więc postanawiam skrócić męki Polski i własne. Jednocześnie uznaję także wybory 4 czerwca 1989 r., Okrągły Stół, który do nich prowadził, i rząd Tadeusza Mazowieckiego, który był ich konsekwencją. Jako początek drogi, która doprowadziła mnie do dojrzałości. Ale kluczowe znaczenie dla tego przełomu, dla mojego dojrzewania, ma tamten chłopak w milicyjnym mundurze na krakowskich Plantach. Który w lipcu 1991 r. mówi do mnie swoim smutnym i łagodnym głosem: "Nie trzeba niszczyć tego, co jest".