Rankiem 4 czerwca najbardziej podniecona była Janka, żona Franka Saka, która jak zwykle przygotowywała nam śniadanie i kanapki na cały dzień. Ona jedna myślała konkretami. Martwiła się, jak to będzie, gdy jej mąż zostanie posłem. My dwaj, Franek i ja, myśleliśmy jedynie abstrakcyjnie. Czy "Solidarność" zwycięży?

Reklama

Pamiętam też, że byłem tego dnia zbyt zdenerwowany, by cokolwiek przełknąć na śniadanie. Mój organizm zwykle tak reagował, kiedy czekało mnie coś bardzo ważnego.
"Jurek, spokojnie, zjedz coś. Czeka was ciężki dzień" - mówiła Janka. "Jestem pewna, że wygramy."

Wyglądało więc na to, że ona jest z całej trójki najbardziej spokojna. Pewnie dlatego też, że nie mówiliśmy jej wszystkiego. O naszych prawdziwych zmartwieniach powiemy jej dopiero następnego dnia, kiedy praktycznie zwycięstwo kandydatów "S" będzie już przesądzone. Ukrywaliśmy przed nią, że już pierwszej nocy po otwarciu lokalu Komitetu nieznani sprawcy włamali się do środka, zniszczyli maszyny do pisania, zdemolowali pomieszczenie, a na zewnątrz zerwali transparenty i plakaty. Kilka dni później sprawcy poprzestali na wybiciu szyb i zerwaniu plakatów. Od tamtej pory każdej nocy w lokalu dyżurowali działacze NZS, pomagający nam jako wolontariusze.

W Koszalinie - podobnie jak w całym kraju - była tego dnia piękna, słoneczna pogoda. Z domu Franka Saka, w którym mieszkałem przez ostatni miesiąc, do Komitetu Wyborczego "Solidarności" było nie więcej niż 300-400 metrów. Teraz spieszyliśmy jednak pełni niepokoju, czy nie było kolejnej napaści na lokal.

ULOTKI NA KOSZALIN

W pewnym stopniu właściwie przypadek zdecydował o tym, że w czasie czerwcowych wyborów znalazłem się w Koszalinie. W tamtym okresie współpracowałem jako dziennikarz z podziemnym tygodnikiem "Wiadomości Dnia" i miesięcznikiem "Głos" wydawanym przez grupę Antoniego Macierewicza. W maju 1989 roku zostałem przez niego namówiony, aby wyjechać do województw nadmorskich i zrobić reportaż o konfliktach związanych z wyborami. Na kilka dni przed wyjazdem poszedłem do kawiarni "Niespodzianka" przy placu Konstytucji w Warszawie, w której mieścił się warszawski Komitet Wyborczy "S". Jego szefem był Janek Lityński, z którym kolaborowałem w stanie wojennym. Jego ekipa wydrukowała dla mnie ulotki, które zorganizowana przeze mnie grupa rozrzucała w Pruszkowie. Teraz powiedziałem mu, że wybieram się na dłuższy czas na Wybrzeże i czy przy okazji nie mógłbym w czymś być pomocny. Lityński odesłał mnie do Ogólnopolskiego Komitetu na Flory, dodając, że najlepiej będzie, jak skontaktuję się z Jackiem Kuroniem. Jacek powiedział, że dobrze byłoby, gdybym pomógł miejscowym w sprawach propagandowych. Poradził, żebym na wszelki wypadek w Gdańsku skontaktował się z Bogdanem Borusewiczem, choć zastrzegał się, że tam na pewno sobie sami poradzą. Stwierdził, że najbardziej pożądana byłaby moja obecność w Słupsku i Koszalinie.

Do Koszalina jechałem chętnie, ponieważ znałem to miasto na wylot. Tam kończyłem szkołę podstawową i średnią. Tam mieszkali moi rodzice. Gdy w 1956 roku wyjechałem z Koszalina na studia, bywałem tam jedynie dwa razy do roku w czasie świąt. Pod koniec lat 80., kiedy rodzice byli coraz starsi, przyjeżdżałem już częściej. Wtedy też nawiązałem kontakt z Franciszkiem Sakiem, jednym z działaczy koszalińskiej podziemnej "Solidarności". Głównym motywem był pomysł, by z warszawskiego podziemia część starego nieużywanego sprzętu poligraficznego przekazać do Koszalina i Słupska.

Reklama

Po rozmowie z Jackiem Kuroniem wróciłem do "Niespodzianki" i poprosiłem Janka Lityńskiego, aby podobnie jak w połowie latach 80. wydrukował dla mnie kilka tysięcy ulotek. Następnego dnia miałem dostarczyć treść i adres, na jaki paczkę z ulotkami należy przesłać. Zdecydowałem, by podać adres swoich rodziców. Zadzwoniłem tylko do sąsiadki (w mieszkaniu rodziców nie było telefonu), aby uprzedziła, że przyjdą na ich nazwisko jakieś przesyłki i by zatrzymali je do mojego przyjazdu.

SB CZUWA

W Koszalinie zjawiłem się na początku maja już po oficjalnym rozpoczęciu kampanii wyborczej. Całe miasto przytłoczone było billboardami Aleksandra Kwaśniewskiego, który startował z tego województwa do senatu. Na tym tle portrety kandydatów "Solidarności" wyglądały jak ubogich krewnych - małe i rzadko rozmieszczone. Naszym głównym atutem były jednak spotkania z wyborcami, na które przychodziły tłumy. Zwykle staraliśmy się organizować spotkania nie więcej niż z dwoma kandydatami jednocześnie. Pytań ze strony publiczności było tak wiele, że nawet spotkania z dwójką przeciągały się zwykle ponad planowany czas. Nasi kandydaci mieli poważne kłopoty z odpowiedzią na niektóre pytania. Dlatego po kilku spotkaniach zdecydowaliśmy, że pierwsze pytania będą zadawane wprost z widowni, a następne na kartkach. Ja siedziałem na zapleczu i kartki docierały najpierw do mnie.

Pisałem na nich esencje odpowiedzi, które później rozwijali kandydaci. W Koszalinie kandydatami do sejmu byli: Franciszek Sak, inżynier pracujący w koszalińskim biurze projektów (dziś niestety nie żyje) oraz Bogusław Pałka - rolnik związany z rolniczą "S". A do senatu: Gabriela Cwojdzińska - emerytka, wcześniej pracująca w szkole muzycznej w Koszalinie jako kierownik sekcji fortepianu, związana z miejscowym Klubem Inteligencji Katolickiej. Drugim kandydatem do senatu był pracownik naukowy Wyższej Szkoły Inżynierskiej w Koszalinie Jerzy Madej, również związany z KIK-iem. On jedyny z całej czwórki sam dawał sobie świetnie radę w czasie spotkań z wyborcami.

Po tygodniu pobytu w Koszalinie uznałem, że czas już pokazać się rodzicom i odebrać od nich paczki z ulotkami. Wiąże się z tym przedziwna wprost historia. Kierowany doświadczeniem, wiedziałem, że rodzice ciężko przechodzili moje zatrzymania i aresztowania przez SB, które miały miejsce jeszcze w latach 60. Postanowiłem tym razem być ostrożny. Rodzice mieszkali na małej uliczce, w starym czynszowym poniemieckim budynku na parterze. Całe mieszkanie to był pokój i kuchnia. Okna lokum wychodziły na podwórko od tyłu domu. Jedno wejście do budynku było od ulicy, a drugie właśnie od podwórka. Na podwórko można było też wejść jedną z bocznych klatek przez sąsiednie budynki. I tak właśnie zrobiłem. Był późny wieczór. Rodzice już spali. Zastukałem w okno. Pierwsza zbudziła się mama. Podeszła do na wpół otwartego okna, a ja zapytałem, czy są paczki. Mama potwierdziła. Powiedziałem, że za chwilę po nie przyjdę.

Franek Sak czekał w samochodzie dwie przecznice dalej. Był to nawyk jeszcze z czasów pełnej konspiracji. Postanowiłem pójść do niego i powiedzieć, żeby podjechał bliżej, bo paczki są ciężkie. Tym razem wyszedłem z klatki od ulicy. Nagle drgnąłem, bo wtulony w drzwi wejściowe stał jakiś mężczyzna. Spojrzałem mu w twarz i natychmiast poznałem. To był dobrze znajomy mi esbek z Warszawy. Dobrze pamiętałem go z wielu warszawskich demonstracji "S" jako filmowca SB nagrywającego manifestujących. Powiedziałem Frankowi, co się dzieje. Do domu wróciłem jeszcze raz okrężną drogą i powiedziałem mamie, że paczki odbiorę następnego wieczoru.

Dziś nie pamiętam już dokładnej treści tych ulotek, ale nietrudno je rozszyfrować. Z pewnością nawoływały do masowego pójścia do urn i głosowania na naszych kandydatów. A drugim w nich hasłem był apel o wykreślanie kandydatów rządowych z tzw. listy krajowej. Ulotki przekazałem ówczesnemu znanemu sobie wcześniej działaczowi podziemnej "S" Tadeuszowi Wołyńcowi. Dziś jest szefem koszalińskiego Stowarzyszenia Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym. Niestety, żadnej ulotki nie zachowałem dla siebie. Pewnie jest w jakichś zbiorach koszalińskiej "Solidarności". Wiem, że zostały rozrzucone wczesnym rankiem w dniu wyborów w koszalińskich kościołach.

SB DZIAŁA

Zaplanowałem, że ostatniego dnia przed ciszą wyborczą odbędzie się jednocześnie spotkanie całej czwórki ze społecznością Koszalina na miejscowym stadionie sportowym. Wynajęliśmy samochód wyposażony w megafony. Miał jeździć po Koszalinie i obwieszczać termin oraz miejsce spotkania. Napisałem tekst krótkiej ulotki informacyjnej, która miała lecieć z magnetofonu. Podzieliłem ją na dwie części. Przerywał je przebój tamtego czasu - piosenka Jana Pietrzaka "Żeby Polska była Polską". Z "Solidarnością" z miejscowego radia uzgodniłem, że ulotkę nagramy w studiu radiowym, a jej treść przeczyta aktorka. Chciałem, żeby ulotka miała choćby cień profesjonalizmu. Kiedy przyjechałem do radia, w studio już czekała podekscytowana niezwykłą rolą, jaka jej przypadła, aktorka z miejscowego teatru. Kiedy doszło do nagrania, okazała się tak zdenerwowana, że kilka kolejnych prób kończyło się katastrofą. Czas nas gonił. Nie miałem wyjścia. Sam musiałem nagrać ulotkę.

Pod koniec maja zdecydowaliśmy się wydać miejscową "Gazetę Wyborczą" Wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego w Koszalinie. Głównym pomysłodawcą i wykonawcą był miejscowy działacz i dziennikarz radiowy Wiesław Romanowski, w latach 90. wieloletni korespondent Telewizji Publicznej w Kijowie. Przy pierwszym numerze pomagałem wyłącznie jako edytor. W drugim, wydanym w dwa dni przed niedzielą wyborczą, namówiono mnie do napisania felietonu. Poświęciłem go "dokonaniom" w stanie wojennym Jaruzelskiego i Kiszczaka oraz wyczynowi funkcjonariuszy szefa MSW w Słupsku na kilka dni przed wyborami. W tamtym czasie była to głośna sprawa, a ja miałem szczęście, że akurat w tym czasie współpracowałem też ściśle z Komitetem Wyborczym w Słupsku. Swój czas dzieliłem między tymi dwoma miastami. W Słupsku "rządził" wtedy niezwykle dynamiczny działacz podziemia Edek Miller, kandydujący też do sejmu z list Komitetu Obywatelskiego, uznawany przez wielu za miejscowego watażkę solidarnościowego. Szybko się zakumplowaliśmy. Jeździliśmy po województwie słupskim. Odwiedziliśmy też kilka razy Wybrzeże Gdańskie, gdzie spotykaliśmy się z Bogdanem Borusewiczem, który przekazywał nam dodatkowe materiały wyborcze. Drugim kandydatem "S" w Słupsku był - jak się wtedy mówiło, przywieziony w teczce - Janek Król z Warszawy, późniejszy wicemarszałek Sejmu, jeden z liderów Unii Wolności.

W samym środku kampanii Edek Miller wykrył podsłuch w słupskim Komitecie Wyborczym. Zainstalowano go w ścianie lokalu, w którym odbywały się zebrania członków Komitetu. Była to szklana rurka o średnicy kilku milimetrów. Od niej podsłuch był już dalej odprowadzony kablami telefonicznymi. Głos mówiących w lokalu Komitetu przekazywany był wprost na biurko szefa miejscowej SB. Szybko udało mi się wtedy wykryć, że jedną z głównych ról odegrał emerytowany major SB. Na krótko przed otwarciem lokalu wyborczego, mieszczącego się w słupskim domu kultury, został on przyjęty jako portier. Jego rolą było wpuszczenie w nocy ekipy technicznej SB, która zainstalowała podsłuch.

Jak dziś wiemy, wszystkie te wysiłki zarówno władz, jak i Służby Bezpieczeństwa nie były w stanie zagrozić wielkiemu zwycięstwu "Solidarności".

Dziennikarskim pokłosiem tamtych niezapomnianych dni był reportaż o słupskim podsłuchu zatytułowany "Tropem szklanej rurki", którym to tekstem zainaugurowałem swoją pracę w "Gazecie Wyborczej".