MARCELI SOMMER: Ministerstwo Nauki ożywiło się i przedstawiło w ostatnim czasie dwa projekty: przywrócenia wewnętrznych egzaminów na studia i wprowadzenia płatności za drugi kierunek. Czy to dobre posunięcia?
WOJCIECH KLATA*: To na pewno krok w dobrym kierunku. Myślę, że to same uczelnie powinny wyznaczać kryteria, bo to one wiedzą najlepiej, kogo są w stanie najlepiej nauczyć.
A co z argumentem równości dostępu do studiów?
Musimy sobie odpowiedzieć na bardzo fundamentalne pytanie: dlaczego chcemy ten system zmieniać? Czy problemem jest to, że uniwersytety produkują bezrobotnych? To, że uniwersytety nie dają wystarczającego wkładu do sfery publicznej, jeżeli chodzi o niezależną myśl? A może problemem podstawowym jest to, że one nie zapewniają równości szans? W zależności od tego, który z tych problemów postawimy, uzyskamy skrajnie różne odpowiedzi co do remediów. Ja nie wiem które z tych pytań postawiła sobie pani minister. W świetle tego, co jest napisane w raporcie Polska 2030 przypuszczam, że podstawowym zadaniem, jakie sobie wyznaczyła, jest dostosowanie uniwersytetów do uwarunkowań ekonomicznych. Jeśli tak, to równość dostępu do studiów nie jest tu fundamentalnym zagadnieniem. Jednym z celów takiego rynkowego dostosowania jest to, żeby ludzie wchodzili na rynek pracy i byli na tym rynku pracy efektywniejsi, ale jest też druga sprawa. Szczególnie niektóre kierunki studiów po prostu bardzo dużo kosztują. I ja nie chcę takiej sytuacji, że ludzie zdają maturę, idą na studia w Polsce i od pierwszego roku mówią, że oni robią to po to, żeby zaraz jak te studia w Polsce skończą, wyjechać i pracować za granicą. To niedopuszczalne w kraju, gdzie jest publiczne finansowanie szkolnictwa wyższego. Polski i nas wszystkich nie stać na to, żeby finansować specjalistów dla całej Unii Europejskiej. Oczywiście, ludzie nie są niewolnikami. Mogą uczyć się i pracować gdzie chcą. Tylko niech sami za to płacą.
>>> Maciej Gdula: Uniwersytet musi być przede wszystkim wspólnotą
Może problem tkwi w polskim rynku pracy, a nie w bezpłatnych studiach?
Problem nie tkwi ani w samych uniwersytetach, ani w samym rynku pracy. Problemem jest styk tych dwóch różnych porządków: porządku rynkowego i porządku publicznego, „bezpłatnego” studiowania. Wszyscy finansujemy uczelnie wyższe ze względu na pewne dobra wspólnotowe, których powinny dostarczać ale potem nie ma mechanizmu egzekwowania tych dóbr. To styk tak odmiennych sposobów myślenia jest największym wyzwaniem.
Wróćmy do kwestii otwartości uniwersytetu.
Szkoły wyższe będą przyjmowały najlepszych ludzi tylko i wyłącznie wtedy, kiedy same będą chciały takich ludzi przyjmować. Dlatego rozwiązaniem nie jest to, że ten czy inny minister pójdzie z uniwersytetami na wojnę i narzuci im model, który wymusi wyrównywanie szans. Rozwiązaniem jest wprowadzenie takiego otoczenia systemowego dla uniwersytetów, które spowoduje, że one same będą chciały przyjmować ludzi najlepszych. Nawet za cenę obniżenia czesnego, fundowania stypendiów, itp. Co powinno być takim otoczeniem systemowym? Najlepszym sposobem jest konkurencja pomiędzy szkołami. Przy okazji, jest bardzo prawdopodobne, że wśród tych studentów, którzy będą studiowali w najlepszych szkołach będzie znaczna nadreprezentacja dzieci o wyższych dochodach, wyższym wykształceniu rodziców i ogólnie wyższym statusie społecznym.
To jest normalne. Ci ludzie są po prostu zwykle lepiej przygotowani „z domu”. Czy to oznacza, że powinni ustąpić miejsca na studiach, bo urodzili się w za dobrych rodzinach?
Realne konsekwencje bezpłatnego systemu edukacji są w tej chwili takie, że za publiczne pieniądze reprodukują się klasy, które są sobie w stanie tę reprodukcję zapewnić, czyli ci, którzy posiadają zasoby w postaci pochodzenia społecznego, wykształcenia rodziców i wysokich dochodów. Jeżeli obecny system polega na tym, że ludzie wyżej sytuowani studiują za darmo, a ludzie niżej sytuowani studiują płatnie, to to nas oddala od wyrównywania szans, a nie przybliża. System publicznego szkolnictwa, który pogłębia za publiczne pieniądze różnice już istniejące, jest systemem skrajnie niesprawiedliwym i to jest wystarczający argument, żeby go zmienić. Wiele sfer w ten sposób w Polsce funkcjonuje – poszczególne środowiska uwłaszczają się na nich i wykorzystują je do utrwalania swojej społecznej dominacji. Ten proces jest nieunikniony, ale przynajmniej nie płaćmy za to z podatków. Zniszczenie tego mechanizmu, choćby nawet przez wprowadzenie takiej rynkowej „urawniłowki”, byłoby sprawiedliwsze. Inną kwestią jest kiedy i jak należy to zrobić. Każdy kto dzisiaj mówi o natychmiastowej prywatyzacji edukacji czy służby zdrowia nie proponując żadnych mechanizmów, które doprowadziłyby do otwarcia tych sfer dla ludzi, popełnia zbrodnię. Nie przyjmuję argumentu „przyjedzie walec i wyrówna”. Nie przyjmuję myślenia w kategoriach, że może 500 osób umrze, ale potem już będzie dobrze, może początkowo będzie spadek poziomu edukacji i będą się uczyli tylko bogaci z wielkich miast, ale później wszystko się zacznie wyrównywać. Nie, nie zacznie się wyrównywać, ponieważ w okresie przejściowym utrwalą się mechanizmy dominacji, które później niezwykle trudno będzie wyrugować. I dlatego – tak, jestem za systemem prywatnych uniwersytetów, jako za systemem sprawiedliwszym, zapewniającym uniwersytetom autonomię, której one potrzebują, ale tylko jeśli będzie to system otwarty praktycznie od początku swojego funkcjonowania.
A czy uniwersytety nie potrzebują też autonomii od rynku? Maciej Gdula mówi o niebezpieczeństwie patologii na linii prywatni zleceniodawcy-uniwersytety oraz o groźbie przekształcenia uniwersytetów w „szkoły zawodowe”, kształtowane tylko i wyłącznie przez potrzeby rynku. To byłaby śmierć uniwersytetu jako instytucji działającej na rzecz dobra wspólnego.
Wolny rynek oddaje inicjatywę ludziom, by próbowali własnych recept i własnych strategii. Oczywiście to prawda, że powstaną szkoły, które będą nakierowane tylko i wyłącznie na współpracę z korporacjami, szkoły, które będą przyjmowały tylko bogatych i takie, które będą dawały dyplomy za nic. Ale tak samo powstaną uniwersytety ludowe, tak samo powstaną szkoły, które będą szukały innych niż korporacyjne źródeł utrzymania, które będą miały na sztandarach hasła równościowe. W tej chwili mamy do czynienia z uwłaszczaniem się środowisk mających dostęp do pewnych zasobów na tychże zasobach. Uwłaszczenie się akademików na uniwersytetach, uwłaszczenie się lekarzy na służbie zdrowia, uwłaszczenie się aparatu skarbowego na doradztwie podatkowym… I uważam, że jedyny osiągalny sposób na wyrwanie się z tego to jest właśnie rynek. Bo wolny rynek to nie tylko zarabianie pieniędzy, ale przede wszystkim kooperacja, sprawdzanie na jakim polu ludzie mogą ze sobą współpracować.
Pan jednak wierzy w „niewidzialną rękę rynku”. Maciej Gdula i środowisko „Krytyki Politycznej” – przeciwnie, widzą w prywatyzacji sposób na wyłączenie kolejnych sektorów spod państwowej odpowiedzialności i publicznej kontroli.
Rynek jest tak bardzo poza kontrolą, jak mu na to pozwolimy. Jeżeli chcemy, żeby na uczelniach prywatnych istniał fundusz socjalny na podobieństwo takiego, który istnieje obowiązkowo w każdym zakładzie pracy, to będzie on tam istniał. Jest bardzo wiele możliwych regulacji, które nie wymagają pieniędzy i które nie stoją w sprzeczności z wolnym rynkiem. Potrzebujemy takich zasad, które będą respektowały prawa wspólnoty, a jednocześnie pozwalały wypowiedzieć się ludziom, Pozwalały im spróbować ich własnej drogi.