MARCELI SOMMER: W reakcji na ostatnie projekty Ministerstwa Nauki powróciła – także na łamach „Dziennika” – dyskusja nad finansowaniem szkolnictwa wyższego ze środków innych niż publiczne. Wydaje się, że o to właśnie mogło minister Kudryckiej chodzić. Czy w obecnej rzeczywistości da się utrzymać bezpłatne studia?
JERZY SZACKI*: Generalnie rzecz biorąc, bezpłatne studia byłyby bardzo pożądane i w społeczeństwie idealnym to państwo powinno za studia płacić – co do tego nie mam wątpliwości. Natomiast w tym systemowym kształcie, który mamy w Polsce, bezpłatne studia są jedną wielką obłudą. Ze statystyk wynika jednoznacznie, że to na studiach płatnych lądują przede wszystkim ludzie z grup społecznie upośledzonych. Ze studiów bezpłatnych korzystają natomiast głównie dzieci z dobrych domów. Ten system uprzywilejowuje więc tak naprawdę ludzi z wyższych warstw.

Reklama

>>> Maciej Gdula: Uniwersytet musi być przede wszystkim wspólnotą

To prawda, ale z tej sytuacji wyciągane są bardzo różne wnioski. Na przykład Maciej Gdula i jego środowisko – „Krytyka Polityczna" – twierdzą, że wyjściem nie jest w żadnym razie komercjalizacja studiów, że źródło nierówności tkwi w systemie edukacji jako całości, nie zaś w publicznym finansowaniu uniwersytetów. Wyrażają nawet pogląd, że bezpłatne studia powinny obejmować większą niż teraz część młodych ludzi.
Oczywiście wprowadzenie ni stąd ni zowąd, z dnia na dzień, pełnej odpłatności za studia byłoby posunięciem fatalnym. Taka reforma musiałaby obejmować szereg działań zabezpieczających, systemów stypendialnych i tak dalej. To są zresztą zasady powszechnie znane i stosowane na całym świecie, nawet w tak wolnorynkowym ustroju jak amerykański. Należałoby więc rozważyć różne konkretne rozwiązania mające zrównoważyć negatywne skutki odpłatności. Na pewno nie można po prostu jedną decyzją administracyjną, bezrefleksyjnie skomercjalizować wszystkich uniwersytetów.

Czy upłatnienie drugiego kierunku studiów, co proponuje minister Kudrycka, można interpretować jako próbę wysondowania środowiska akademickiego przed fundamentalną reformą finansowania szkół wyższych?
Nie wykluczałbym, że tak jest. Natomiast to tak naprawdę syndrom czegoś innego. Osobiście uważam, że kwestia odpłatności za drugi kierunek jest problemem wtórnym wobec zjawiska nadmiernej specjalizacji uniwersytetów. Zawężanie dydaktyki poszczególnych kierunków do wąskiej specjalności zmusza ludzi, którzy chcą zdobyć w miarę wszechstronne wykształcenie do podejmowania studiów na więcej niż jednym kierunku. Tymczesem student – wzorem tradycji anglosaskich, w Polsce odwzorowanych tylko na elitarnych studiach międzywydziałowych – powinien mieć szansę samodzielnego komponowania sobie programu studiów, uwzględniającego oczywiście potrzeby rynku, ale też indywidualne zainteresowania.

>>> Wojciech Klata: To wolny rynek może uzdrowić uniwersytety

Mechanizmy rynkowe mogą chyba wzmocnić tę tendencję. Grożą one też powstawaniem innych patologii, na przykład wpływania prywatnych zleceniodawców na wyniki prowadzonych przez uniwersytety badań i „korporacyjnieniem" uczelni. Ale z drugiej strony – jak słusznie zauważył inny z moich rozmówców, Wojciech Klata – rynek można regulować, ograniczać.
Niestety uniwersytety opacznie pojmują konkurencję rynkową. Prześcigają się w tworzeniu kolejnych wyspecjalizowanych kierunków, których nikt inny nie ma i które załapią się na rynku. Przypomina to tworzenie nowych produktów w nowoczesnych koncernach. W odniesieniu do szkolnictwa wyższego jest to wyścig kompletnie absurdalny. Możliwości przewidywania, jakie kierunki okażą się potrzebne, są ograniczone. Zaspokajanie zapotrzebowania rynku na ludzi o danym wykształceniu to złudzenie, fałszywy trop. Tak naprawdę im dalej idzie specjalizacja, tym gorzej przygotowuje się ludzi do pracy. Ja jestem zwolennikiem kształcenia bardziej ogólnego. Człowiek, który ma wyćwiczony umysł, nauczy się dobrze każdego zawodu, jest elastyczny. Człowiek obkuty w jakiejś wąskiej dziedzinie jest dużo mniej przydatny dla rynku pracy. Motywacja rynkowa prowadzi uniwersytety na manowce – bo jej efektem – czy raczej ubocznym skutkiem – jest kształcenie absolwentów o mniejszych kompetencjach rynkowych.

Czy to dobry pomysł, żeby to właśnie rynek determinował kształt uniwersytetu?
Pieniądze na wyższe uczelnie skądś brać trzeba – uniwersytety kosztują, i to coraz więcej. Z budżetu nie doczekamy się raczej – jak pokazuje doświadczenie – znaczących środków. Mamy za sobą za to ponaddwudziestoletnią smutną historię niezwiększania ich albo wręcz obniżania. W tej chwili mamy więc do wyboru – albo wziąć pieniądze od ludzi, dając im w zamian przyzwoite wykształcenie, albo godzić się na dalsze niedofinansowanie całego systemu. Oczywiście, optymalnym – czy raczej idealnym – wyjściem byłyby świetne, bezpłatne studia dla wszystkich. To jednak staje się wizją coraz bardziej utopijną.

Reklama

Ministerstwo proponuje też przywrócenie uniwersytetom prawa do organizowania egzaminów wewnętrznych kwalifikujących na studia. Czy to ostateczne świadectwo porażki nowych matur? Przecież to one miały być bramą na wyższe uczelnie i to od wyników matury miało zależeć to, czy kandydat dostanie się na dobre, bezpłatne studia.
Rozsądnym pomysłem była dobra szkoła średnia, której świadectwo dawałoby gwarancję, że człowiek jest przygotowany do studiów wyższych. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że są piątkowi maturzyści z historii, którzy nie wiedzą, kiedy Polska uzyskała niepodległość.

Rodzi się pytanie, co powinien sprawdzać egzamin, który zapewnić ma dostanie się na studia: wiedzę czy predyspozycje?
Ważniejsze są predyspozycje oraz to, żeby student naprawdę chciał się uczyć. Mam poważne wątpliwości, czy obecne matury premiują ludzi zdolnych i chętnych do nauki. Wydaje się, że dominują studenci, których jedyną ambicją jest uzyskanie papieru zaświadczającego o ukończeniu studiów.

Skąd się bierze taki stan rzeczy?
Po pierwsze z poziomu nauczania w szkołach średnich. Nierówność pomiędzy poszczególnymi szkołami jest ogromna. W dodatku trudno ją wymiernie zbadać. Wiemy na przykład, że ileś liceów warszawskich prezentuje bardzo wysoki poziom nauczania, ale nie mamy narzędzi, żeby sprawdzać wiedzę i predyspozycje konkretnych osób. Oczywiście wewnętrzne egzaminy wstępne na studia to półśrodek. Jedynym prawdziwym rozwiązaniem byłaby jakaś forma roku zerowego, na którym dokonywałoby się wnikliwej, trwającej całe miesiące selekcji. Tymczasem praktyka uczelni, zwłaszcza tych płatnych, jest taka, że jak się już kogoś przyjmie, to się go trzyma do samego końca, prawie że siłą, bo inaczej szkoła zbankrutuje.

Gdyby miał pan doradzić minister Kudryckiej, to jakie problemy polskiego uniwersytetu uznałby pan za najistotniejsze i najpilniej domagające się rozwiązania? Czy największym problemem są finanse?
Bez finansów nic się oczywiście nie zrobi. Wynagrodzenia w środowisku akademickim są w tej chwili zdecydowanie za niskie. Trzeba sprawić, żeby pracownikom naukowym opłacało się koncentrować na pracy w jednym miejscu. To fundamentalny problem. Nauczyciele akademiccy są przytłoczeni obowiązkami dydaktycznymi w różnych placówkach, co powoduje, że z jednej strony nie znają oni dobrze swoich studentów, z drugiej zaś nie poświęcają czasu badaniom naukowym. Tak długo, jak na uniwersytecie nie będzie można wyżyć z jednego etatu, nic się nie zmieni. Przeniesienie części ciężaru finansowego na studentów czy podmioty komercyjne oraz wprowadzenie mechanizmów konkurencji o fundusze pomiędzy szkołami może być sposobem na zapewnienie uniwersytetom środków na podwyżkę płac. Demoralizacja środowiska akademickiego zaszła jednak tak daleko, że same pieniądze mogą nie wystarczyć. Dlatego drugą zmianą powinien być wzrost wymagań, zarówno wobec wykładowców, jak i studentów. Uniwersytet musi być uniwersytetem, a to oznacza, że prace naukowe muszą obowiązywać wszystkich, że każdy student musi przejść przez seminarium w pełnym tego słowa znaczeniu, a nie tylko przez ćwiczenia, które pozorują działalność intelektualną. Bardzo nie lubię narzekać, ale kiedy myślę o postępującej degeneracji polskich uniwersytetów, popadam w nastrój lamentacyjny.

_______________________________

*Jerzy Szacki, ur. 1929, socjolog, historyk idei, profesor Uniwersytetu Warszawskiego i członek PAN. Zaliczany, obok Leszka Kołakowskiego, Andrzeja Walickiego i Bronisława Baczki, do kręgu warszawskiej szkoły historii idei. Opublikował ponad 470 prac naukowych, między innymi „Spotkania z utopią” (1980), „Liberalizm po komunizmie” (1994) oraz kolejne wydania monumentalnej „Historii myśli społecznej” (ostatnie z 2003 roku), dającej całościowy ogląd dorobku socjologii od jej pierwszych przejawów po dziś dzień. Jako wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego ukształtował wiele pokoleń socjologów