WITOLD GŁOWACKI: Jak pan - uznany na całym świecie kompozytor - czuje się, słysząc ćwierkanie ptaszków zamiast wielkiej muzyki w radiowej "Dwójce”? Dziennikarze stacji protestowali w środę w ten sposób przeciw polityce finansowania "Dwójki”, która doprowadziła niemal do upadku radia.
WOJCIECH KILAR*: Czuję się co najmniej nieswojo. Widzieliśmy już wprawdzie kilka zamachów na "Dwójkę”, z których za każdym razem radiu udało się jakoś wybrnąć. Ten ostatni atak jednak wydaje się być szczególnie groźny. Nie tylko przez to, że jest motywowany kryzysem ekonomicznym i koniecznością oszczędzania, co jest ostatnio wyjątkowo nośnym argumentem. Przede wszystkim dlatego, że kłopoty "Dwójki” na tle niedobrej sytuacji w pozostałych mediach publicznych i zawirowań wokół ustawy medialnej wydają się być elementem konsekwentnej, dość metodycznie prowadzonej akcji.
O co mogłoby chodzić w tej akcji? Politykom może zależeć na kontroli nad TVP i radiowymi programami informacyjnymi - to jasne. Ale dlaczego jej ofiarą miałby paść akurat tak kompletnie niewinny politycznie program jak poświęcona wyłącznie kulturze - i to kulturze wysokiej - radiowa "Dwójka”?
Rzecz w tym, że on wcale nie jest niewinny. On jest bardzo winny. Winny jest pobudzania ludzi do myślenia. Winny jest promowania wyższych wartości. Winny - jak to ujęła w głośnym tekście w poniedziałkowym "Dzienniku” Agnieszka Holland - podnoszenia narodowego wskaźnika IQ. To dla polityków bardzo poważne winy.
Mówi pan serio?
Niestety tak. "Kiedy słyszę słowo »kultura«, odbezpieczam rewolwer” - zwykł mawiać Herman Goering za niemieckim dramaturgiem Hansem Johtem. I coś w tym jest. Bo kultura bywa bardzo niebezpieczna dla władzy. I to każdej władzy. Podnosi świadomość społeczną - a przez to potrafi utrudniać rządzenie. Zdecydowanie łatwiej jest przecież rządzić społeczeństwem o niskim poziomie świadomości niż wyższych wartości czy tradycji kulturalnej. To naprawdę prostsze. Zawsze było tak, że inteligencja, najogólniej mówiąc, w pewnych momentach przydatna władzy, w innych stawała się zbędna. Coś tam przecież zawsze w końcu te inteligenciki zaczynają drążyć, analizować czy krytykować. Żaden rząd tego nie lubi - ten najwyraźniej także. Dlatego warto próbować społeczeństwo nieco odmóżdżyć.
W kwestii radiowej "Dwójki” nie chodziłoby zatem pańskim zdaniem wcale o pragmatyzm ekonomiczny i szukanie oszczędności, lecz po prostu o pragmatyzm władzy?
Tak. Przypadek radia jest jednym z sygnałów tego, że władza zaczęła chyba myśleć całkiem poważnie o ograniczaniu rozwoju kulturalnego i intelektualnego społeczeństwa, po to by łatwiej było nim rządzić.
Nie sądzi pan, że to byłoby z punktu widzenia polityków Platformy jednak samobójcze?
I chyba - nieświadomie oczywiście - jest. Kultura zawsze jest pewną legitymacją społeczeństwa. Nie chcę, żeby zabrzmiało to szczególnie megalomańsko w ustach kogoś, kto wykonuje pewien artystyczny zawód, ale nasza kultura dotąd była w świecie całkiem dobrą wizytówką Polski, a przy tym i autorytetu państwa. Jak widać jednak na przykładzie stosunku rządu do kultury, przeważa osąd, w myśl którego staje się ona raczej zagrożeniem dla polityków - bo pomaga widzieć rzeczy takimi, jakimi naprawdę są, a nie takimi, jak chcieliby politycy. Być może też zresztą jest to świadectwo jakiegoś swoistego kompleksu prowincji - niezrozumienia tego, że we współczesnym świecie to świadomość określa byt, a nie byt świadomość. Że nie ma rozwoju materialnego bez społeczeństwa wiedzy i wysokiej kultury, co od dawna wiedzą wszystkie rządy państw Zachodu.
Nasz też zdaje się to wiedzieć. Około połowy z ponad 400 stron rządowego raportu "Polska 2030” poświęcone jest rozwojowi kapitału społecznego właśnie w takich dziedzinach, jak kultura, edukacja czy nauka.
Ale praktyka władzy wskazuje na coś zupełnie innego. Ta rozbieżność między teorią a praktyką jest ogromna - co idealnie widać na przykładzie właśnie "Dwójki” i innych publicznych mediów.
W przekazie polityków PO częste są ostatnio opinie, że część misyjnych funkcji TVP i Polskiego Radia bez trudu mogą przejąć media komercyjne. Sądzi pan, że byłoby to możliwe?
Nie - bo na całym świecie na kulturze wysokiej raczej się w radiu i telewizji nie zarabia. Zawsze jest ona utrzymywana dzięki subsydiom państwowym albo dzięki abonamentom. Taki program jak "Dwójka” nigdy nie będzie specjalnie dochodowy. Nie da się zarabiać na konkursie chopinowskim ani na innych muzycznych - często znacznie bardziej niszowych - festiwalach. I nie da się bezpośrednio zarabiać na rozwoju kultury. Bo przecież radiowa "Dwójka” nie tylko propaguje kulturę, ale ją współtworzy. Widzę to choćby na swoim przykładzie. Bez "Dwójki” nie do końca byłbym w stanie obserwować twórczość swoich najmłodszych kolegów kompozytorów. Część z nich jeszcze nie nagrywa, jeszcze nie zdążyło wejść do stałego obiegu kultury, do stałych repertuarów filharmonii. Tymczasem oni naprawdę mają mnóstwo do powiedzenia. Wśród nich mogą być - bez żadnej przesady - nowi Lutosławscy. I to w dużej mierze dzięki "Dwójce” i jej transmisjom mogę słuchać ich muzyki. A słuchanie młodszych kolegów może być i jest dla starszego kompozytora bardzo ożywcze.
Potrafi pan sobie wyobrazić polską kulturę bez "Dwójki”?
To byłaby niepowetowana strata. I z całą pewnością nie tylko dla twórców. W świecie polskich mediów musi być przecież jakieś miejsce, w którym słuchacz może odetchnąć od codziennego zgiełku informacyjnego, już nie mówiąc o stale rosnącym tempie życia. Szkoda tylko, że władza postrzega to zupełnie inaczej. Nie chcę nikogo obrażać, ale chyba to prawda, że taki jest stosunek rządzących do kultury, jaka jest ich osobista kultura.
*Wojciech Kilar, kompozytor