Obecny minister Mirosław Drzewiecki z PO, decydując się na wniosek do Trybunału Arbitrażowego, zerwał z podstawowym dogmatem Platformy: unikać zwarcia. Może dlatego, że w teorii dysponował cudowną bronią: procedurą, która sprawdziła się niegdyś w walce z korupcją w piłce włoskiej. A jednak UEFA i FIFA uznały, że nie muszą nawet przeglądać zarzutów wobec ekipy prezesa Listkiewicza. Koledzy działacze są nietykalni!
Tak dalece nietykalni, że powstrzymuję się ostatkiem sił przed wystosowaniem do polskich kibiców apelu - skądinąd zapewne nieskutecznego - aby przestali chodzić na stadiony, skoro nie mają pewności, czy każdy mecz nie jest "drukowany", a każde widowisko nie stanowi jedynie dekoracji ozdabiającej interesy prezesów pasożytujących na polskim sporcie. Nie zwalnia to nas jednak z pytań do naszej strony. Naszej - czyli reprezentującej, przynajmniej w teorii, wkurzonych Polaków.
Czy porzucając błogi bezruch, Drzewiecki kierował się bardziej słusznym gniewem na nadużycia, czy nadzieją na poprawę notowań PO? O odpowiedź na takie pytania zawsze najtrudniej. Chciałbym jednak wiedzieć, czy jego scenariusz był przygotowany do perfekcji, czy stanowił jedynie brawurową improwizację? Czy współpracownicy oraz sojusznicy ministra Drzewieckiego byli w stanie rozpoznać zawczasu reakcję piłkarskich związków? Bo przecież nieudana akcja, a potem ugrzęźnięcie w okopach, może tylko wzmocnić skompromitowaną ekipę. Nie ma bardziej demoralizującego widowiska niż próba ukarania winnych, która kończy się rejteradą czyścicieli.
Dorzuciłbym kolejną wątpliwość. Już wczoraj DZIENNIK pytał ministra Drzewieckiego o dalszy scenariusz. O to, kiedy i jak miałby być zwołany zjazd PZPN. I na jakie odnowicielskie siły w polskiej piłce może liczyć rząd, jeśli chce naprawdę uporządkować stajnię Augiasza, a nie jedynie wymienić jedną klikę na drugą. Na wszystkie te pytania odpowiedzi na razie nie znamy.
Co nie zmienia faktu, że betonowa solidarność piłkarskiej międzynarodówki to smutna lekcja dla polskich kibiców.