Polityka ma swoją logikę. Ciągi przyczynowo-skutkowe. Analizy i decyzje kolegialne. Ale czy zawsze i tylko? Jaką rolę w mijającym roku odegrał czynnik przypadku, emocji, błędu? Politycy wszystko wytłumaczą, komentatorzy spróbują zracjonalizować. Jednak uważny obserwator dostrzegł w mijającym roku, że kilkakrotnie sprawy rozstrzygały się o włos - i były to decyzje ważne. Tak jak o włos Lech Kaczyński wygrał w końcówce jeszcze 2005 roku wybory prezydenckie.
Tuż przed drugą turą pierwszy i chyba ostatni raz w życiu Lech Kaczyński świadomie nie odbierał telefonu od bliźniaka. Nie chciał słyszeć, że to nie Jarosław Kaczyński zostanie premierem, ale Kazimierz Marcinkiewicz - polityk zdolny i ambitny, lecz jednak z drugiego szeregu Prawa i Sprawiedliwości. Był październikowy wieczór 2005 roku. Już raz przekonał Jarosława, że to absurd, by ten w imię jego szans na prezydenturę rezygnował z premierostwa. Lada moment decyzja ma zostać ogłoszona. Ale sztabowcy Adam Bielan i Michał Kamiński nie dają za wygraną. W położonej niedaleko siedziby PiS przy Nowogrodzkiej w Warszawie restauracji Kredens analizują sondaże i co chwila dzwonią do prezesa partii. "Polacy nie chcą dwóch braci u steru. Nie teraz. Pana premierostwo oznacza przegraną Lecha" - powtarzają. Marcinkiewicz czeka w gotowości. Napięcie rośnie. W końcu lider PiS ulega. Decyduje się na spór z bratem, rezygnuje z telefonów do niego i ogłasza: kandydatem na premiera jest Marcinkiewicz. Ten jeszcze w nocy wygłasza swoje credo: "Liberalizm jest mi bliski". Pierwsze sesje fotograficzne i tak charakterystyczny dla jego rządów świetny PR.
Cisza w relacjach między braćmi trwała kilka dni, ale dziś niemal nikt nie ma wątpliwości, że gdyby nie ta decyzja, prezydentem byłby Donald Tusk. Kandydat PiS wygrał o włos. I choć kalendarzowo był jeszcze rok 2005, to politycznie ten właśnie fakt ustawił hierarchię na kolejne miesiące i najbliższe lata. Na przełomie 2006 i 2007 roku widać wyraźniej niż kiedykolwiek, że prezydent sam z siebie niewiele może zdziałać, ale bez niego nie da się niczego zrobić. A on sam może sporo zablokować. Jego prezydentura - nieważne, czy słaba, bo początkująca, czy już na pewno do końca tylko reaktywna - przez najbliższe cztery lata będzie określać polską politykę. Jest nieusuwalny, z prawem weta, dysponujący silnym mandatem i zapleczem.

Jarosław Kaczyński chce ryzykować
A jednak i Lech Kaczyński w minionym roku o włos, a podjąłby decyzję mogącą zmienić bieg wydarzeń. W lutym, gdy wskutek fortelu PiS parlament mógł nie zdążyć z uchwaleniem budżetu w konstytucyjnym terminie trzech miesięcy od otrzymania rządowej propozycji, prezydent był zdecydowany rozwiązać parlament. Jarosław Kaczyński chciał zaryzykować. Sondaże dawały Prawu i Sprawiedliwości szansę na polepszenie wyniku z 25 września. Partyjna maszyna rozgrzana i naoliwiona, a posłowie nie pobrali jeszcze kredytów. Komitet Polityczny PiS dawał przyzwolenie. Na dodatek przeciwnik wydawał się poobijany po porażkach poprzednich kampanii i łatwy do pokonania. A jednak - Lech Kaczyński nie zdecydował się na rozwiązanie parlamentu. Jak twierdzą politycy znający kulisy tych godzin, kluczowa była twarda postawa Donalda Tuska, który publicznie zaczął mówić o groźbie impeachmentu. To przeważyło.
Miał twarde argumenty w ręku. Po pierwsze: wątpliwa była interpretacja Kaczyńskich - zakładająca, że termin, w jakim Sejm musi uchwalić budżet, liczy się od dnia wpłynięcia pierwszego projektu Rady Ministrów, nawet jeśli tymczasem odbyły się wybory i zmienił się rząd. Nawet jeśli dałoby to się obronić przed sądem, to na pewno łamałoby dotychczasowy obyczaj. Po drugie: rząd wybrany dzięki głosom doraźnej koalicji PiS - Samoobrona - LPR na co dzień nie miał większości. A i Lepper z Giertychem mówili wyborom twarde "nie". Opozycja niemająca szans na zmianę marszałka Sejmu (taki wniosek może leżeć w szufladzie urzędującego marszałka nawet i pół roku) zamierzała więc odwołać się do Trybunału Konstytucyjnego. Wniosek był już napisany - najprawdopodobniej przez Marka Kotlinowskiego, wtedy wicemarszałka Sejmu i jednego z liderów LPR, dziś sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Ale to potem, bo najpierw chciała zwołać własne posiedzenie Sejmu. Bez marszałka Marka Jurka, ale z większością posłów. Polsce groził potężny kryzys polityczny. Drzwi gabinetów na Wiejskiej trzaskały z hukiem. Dziesiątki dziennikarzy, kilkanaście kamer i całkowity klincz. Ale prezydent w ostatniej chwili wycofał się zamiaru rozwiązania parlamentu. Mimo że aktywiści PiS dostali już informację, że idą nowe wybory. "Żałuję tej decyzji" - ogłosił ostatnio Jarosław Kaczyński.

Opozycja przesypia okazję
Żałował pewnie nieraz, najbardziej zapewne w dniach afery wywołanej przez taśmy Renaty Beger. Szary fotel z epoki Gierka, ciemna drewniana - niska i niewygodna - ława plus czarnobiały obraz. Tę scenerię Polacy zapamiętają długo. Nagranie posłanki, której wędliny przez lata żywiły Leppera, wstrząsnęło polityką i opinią publiczną. Niesmaczne negocjacje, ale przecież niekryminogenne i niewyjątkowe, przedstawiano chwilami jako matkę afer, przewyższającą wszystko, co się od 1989 roku wydarzyło. Nic dziwnego, że opozycja próbowała wykorzystać okazję. Przed Sejmem pojawiły się namioty, a młodzi protestanci (w liczbie kilkunastu) deklarowali, że nie odejdą, dopóki ta władza nie odejdzie. Ale szok - umiejętnie podgrzewany przez część mediów trąbiących o "taśmach prawdy" - trwał. Opozycja, już w nocy gromadząca się na Wiejskiej, zaczęła domagać się zwołania nadzwyczajnego posiedzenia Sejmu. Jej plan nie był jasny. W kuluarach mówiło się o konstruktywnym wotum nieufności i rządzie Waldemara Pawlaka lub Donalda Tuska. Prawo i Sprawiedliwość wydawało się sparaliżowane. Ale opozycja przegrała i tę bitwę. Pewnych siebie demonstrantów rano już nie było. I nie pomógł zachęcający do akcji Mieczysław Wachowski. Może dlatego, że opozycji zabrakło lidera? Donald Tusk wkrótce po ujawnieniu nagrań wybrał się bowiem na wakacje. Po prostu wyjechał. Może nie miał innego wyjścia? Po ciężkiej kampanii parlamentarnej i prezydenckiej jemu i jego rodzinie bezsprzecznie należał się odpoczynek. Ale fakt pozostaje faktem - gdyby lider opozycji był na miejscu, wydarzenia mogłyby potoczyć się inaczej. Może więcej ludzi, czując przywództwo, zdecydowałoby się manifestować? Z perspektywy czasu nieobecność Tuska wydaje się kluczowa dla wydarzeń, które nastąpiły zaraz po aferze wywołanej przez Renatę Beger.

Premier się usamodzielnia
Ale nie tylko Tuskowi zdarzyło się zagapić w mijającym roku. W czerwcu zdarzyło się to też Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, który przeoczył moment, w którym naturalny dystans między premierem a szefem wspierającej go największej partii zmieniał się w nieufność, prowadząc nieuchronnie do konfliktu. Według ludzi z otoczenia Marcinkiewicza takim momentem stało się powołanie Pawła Wojciechowskiego na ministra finansów. Nominacja ta całkowicie zaskoczyła Jarosława Kaczyńskiego i została odebrana jako wypowiedzenie lojalności. Były premier ma pewne racje na uzasadnienie swojej decyzji - jak choćby strach przed krachem finansowym po nagłym zdymisjonowaniu Zyty Gilowskiej. Jednak w sumie był to chyba jego najpoważniejszy błąd. Zdecydowanie przyspieszający pożegnanie się z funkcją premiera.
Choć według jednego z posłów PiS dobrze znającego kulisy tych wydarzeń, większa gafa - lub świadomy afront - zdarzyła się ówczesnemu szefowi rządu, kiedy w zadziwiająco obcesowy sposób odmówił przyjścia do prezydenta na konsultacje w sprawach międzynarodowych. Tłumaczył, że nie może, bo jest święto Bożego Ciała. Odczytano to jako zniewagę. "Wtedy zapadła decyzja, bo wbrew pozorom Marcinkiewicz mógł trwać do dzisiaj, gdyby tylko nie próbował się zbyt usamodzielniać" - mówi nasz rozmówca. I coś w tym jest. Jarosław Kaczyński pragnął bowiem premierostwa, pchał go do tego także brat, ale jednocześnie bał się tej funkcji. Gdyby zaufanie do Marcinkiewicza nie malało, lecz rosło - o włos, ale gorzowski polityk mógłby utrzymać stanowisko. A może wyrok zapadł już w momencie nominacji? Tak twierdzą niektórzy, a odpowiedź zna tylko Jarosław Kaczyński.
Bo także w polityce szczęście sprzyja lepszym i silniejszym. Choć Stanisław Łyżwiński okazał się nie być ojcem, to fakt ten nie uratował ani jego, ani Leppera. Zbyt wiele chyba już wyszło na jaw, by ten łut szczęścia uratował skórę obu polityków. Lepperowi sprzyjało ono przez lata. Za bardzo w nie uwierzył. Dziś płaci cenę. Polityka ma jednak swoją logikę.













Reklama