Nagle drugą furtką spacerniaka wprowadzają dobrego znajomego młodszego. Wysokiego, potężnego 50-latka z dużym brzuchem, siwego, od lat obracającego się w świecie gangsterów. To jemu młodszy biznesmen zlecił zabicie swego prześladowcy w interesach. A on wynajął zawodowego zabójcę.
Ta scena to jednak tylko marzenie naszej policji i prokuratury. Na razie siedzi jedynie gangster. Dwaj najbardziej poszukiwani polscy przestępcy w białych kołnierzykach - Dariusz Przywieczerski i Janusz Lazarowicz - ukrywają się za granicą. Trzeci zbieg, może bardziej od tamtych dwóch znany, również ścigany przez przez wymiar sprawiedliwości - Henryk Stokłosa - od tygodnia stara się - jak na razie bezskutecznie - o przyznanie mu listu żelaznego. Gdzieś w tle przewija się w zdarzeniach, które opisujemy. Jednak ani formatem osobowości, ani wagą przestępstw nie dorasta dwóm pierwszym do pięt.
Pierwszego z nich, Przywieczerskiego, może wkrótce powitamy w kraju i zobaczymy na Rakowieckiej. Jest na to spora szansa, bo wiadomo, gdzie się ukrywa. Lazarowicz - jak na razie - robi to skuteczniej. Jeśli Przywieczerskiemu, byłemu właścicielowi Universalu, można przykleić etykietkę kutego na cztery nogi aferzysty i oszusta, to Lazarowicza trzeba nazwać "gangsterem w białym kołnierzyku", choć nigdy być może nie miał broni w ręku, z której by do kogoś mierzył. Ale jak klasyczny boss mafii wydał zlecenie zamordowania człowieka, który zagrażał jego fortunie. Obydwaj są ludźmi nomenklatury z czasów PRL.
Mózg przekrętów
Dziś jest bardziej prawdopodobne, że jako pierwszy z tej dwójki przed polskim sądem stanie Dariusz Przywieczerski. To ten niższy i starszy w naszej wyimaginowanej scenie więziennej. Kilkanaście dni temu, po dwóch latach od ucieczki, odkryto miejsce jego ukrywania się. A ściśle, ujawniono je mediom. Bo podobno Interpol namierzył go już blisko rok temu. Sprytny uciekinier żyje w niewielkiej mieścinie Rutherford w stanie New Jersey, liczącej nieco ponad 8 tys. mieszkańców, położonej 20 km od Nowego Jorku.
Przywieczerski jest jednym z aktywnych bohaterów "matki wszystkich afer" - sprawy Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Niektórzy określali go mianem mózgu całej afery. To on podobno kilka tygodni po nadaniu osobowości prawnej FOZZ wiosną 1989 r. podpowiedział jego szefowi Grzegorzowi Żemkowi różne techniki wyprowadzania pieniędzy z Funduszu na prywatne konta. Jemu samemu udało się oskubać FOZZ na 1,5 mln dolarów. I o to właśnie został oskarżony, a później skazany. Sąd przyjął, że Grzegorz Żemek i spółka wyprowadzili z Funduszu 134 mln zł. Prokuratura twierdziła, że mogło to być nawet 350 mln.
W momencie wtajemniczania Żemka w tajniki machinacji pieniężnych Przywieczerski miał już za sobą bogate doświadczenie biznesmena i finansisty. Może nieobce mu były jeszcze inne umiejętności, dziś skrywane głęboko w archiwach? Wówczas element przypadkowości w spotkaniu tych dwóch dżentelmenów, rekinów w świecie polskiej podziemnej finansjery, można by spokojnie odrzucić. Są ku temu nie tak słabe przesłanki. W czasie procesu wyszło na jaw, że Grzegorz Żemek w momencie powoływania go na prezesa Funduszu był tajnym współpracownikiem wojskowych służb specjalnych. Przywieczerski zaś w PRL służył w dyplomacji, w której szeregach w tamtych latach pełno było ludzi związanych ze służbami.
W inkubatorze nomenklatury
Ten 63-letni dziś biznesmen jest korpulentnym, o nalanej, szerokiej twarzy i małych, siwych, patrzących na wszystkich podejrzliwie oczach facetem. Nawet żalił się kiedyś w sądzie, że dziś nie można nikomu ufać. A gdy zapytałem, od kiedy, odparł: "Od zawsze. Może z wyjątkiem Janki". Miał na myśli swoją wspólniczkę w interesach i wieloletnią partnerkę życiową Janinę Chim, główną księgową FOZZ. Dostała pięć lat więzienia. "Ale kiedyś miał pan zaufanie do partii?" - rzuciłem. "Tamte czasy się nie liczą" - jakby chciał je zbagatelizować.
Nie podejrzewam go, aby miał krótką pamięć. Raczej próbował mnie zniechęcić do grzebania w jego przeszłości. To z czasów PRL wywodzi się jego koniunkturalizm, niezbędny w tamtej rzeczywistości do robienia kariery, oraz pragnienie - które miało mu przynieść zgubę - zdobycia fortuny każdą dostępną drogą. "Nie lubię wydawać pieniędzy. Lubię je mieć. Sam fakt posiadania i możliwość pomnażania dają mi przyjemność" - mówił w połowie lat 90. w jednym z wywiadów.
Zaczynał od polityki. Ledwie zrobił maturę, wstąpił do partii. Był rok 1962. Pięć lat później - studiował wtedy na ostatnim roku dawnej SGPiS (dziś Szkoła Główna Handlowa) - rozpoczął pracę w centrali handlu zagranicznego Paged eksportującej drewno, meble i papier. Po studiach błyskawicznie awansował na zastępcę dyrektora. Jesteśmy skłonni zakładać, że nie tylko legitymacja partyjna ułatwiła mu najpierw przyjęcie do takiej firmy, a później zajęcie w niej wysokiej pozycji. W tamtym czasie bez namaszczenia przez służby nie byłoby to możliwe. Jego kariera rozwijała się wręcz wzorcowo. W 1974 r. oddelegowano go do pracy w Komitecie Centralnym partii. Tam musiał wykazać się szczególnym zaangażowaniem politycznym i specjalnymi predyspozycjami, skoro dwa lata później skierowano go do zbuntowanego Radomia, gdzie przeprowadza czystki w miejscowych zakładach. To dawało dobre rekomendacje do dalszych awansów politycznych. Czyniło jego życie wygodnym i dostatnim, z dostępem do reglamentowanych dóbr materialnych. Ale finansowo nie było niczym oszałamiającym.
Po wybuchu "karnawału Solidarności" jesienią 1980 r. usunięto go z Radomia w cień, a w nagrodę za zasługi dano stanowisko radcy handlowego przy polskiej ambasadzie w Kenii. To tam zarobił pierwsze duże pieniądze. Zdobył je na spekulacjach dostawami kawy i herbaty do ogarniętej wojną domową sąsiedniej Ugandy. Sprzedawał Ugandzie to, co powinna dostawać za darmo w ramach tzw. programów pomocowych.
Sami swoi
Gdy po pięciu latach wrócił do kraju, został dyrektorem Universalu, monopolisty w eksporcie sprzętu AGD, elektronicznego, sportowego i turystycznego. W pamiętnym czerwcu 1989 r. w rodzinnym Włocławku wystartował w pierwszych demokratycznych wyborach do Senatu. Jego hasło: "Życie pójdzie lepszym torem. Przywieczerski senatorem" nie zdołało przesłonić jego politycznego rodowodu i przegrał z kretesem z kandydatem "Solidarności". Porażkę odbił sobie w dwójnasób w biznesie. Bo właśnie zaczynały się złote czasy dla takich ludzi jak on - z niezłymi pieniędzmi, a przede wszystkim z rozległymi kontaktami w postkomunistycznej ferajnie.
W biurowcu Universalu stojącym w centrum Warszawy tuż obok słynnej Rotundy w 1990 r. został uruchomiony Bank Inicjatyw Gospodarczych, którego udziałowcami zostali dawni działacze partyjni, a szefem jego rady został Przywieczerski. To w tym Banku FOZZ trzymał sporo pieniędzy i jemu udzielał pożyczek. Na związkach z Funduszem zarobił nieźle i BIG, i Universal, które były wzajemnymi akcjonariuszami. Przywieczerski przejmował coraz więcej udziałów Universalu od Skarbu Państwa, by w 1992 r. zostać właścicielem firmy i jednym z najbardziej hołubionych przez media ludzi biznesu.
Wkrótce pojawiły się pierwsze sygnały o spekulacyjnych transakcjach, np. majątkiem po zakładach im. Róży Luksemburg, a także podejrzanych zakupach, choćby z Bagbudu Siergieja Gawriłowa, kojarzonego z rosyjskimi służbami specjalnymi i praniem brudnych pieniędzy. Gdy tylko media ujawniały jego brudne interesy, wytaczał im procesy. Do mnie tylko dzwonił. Kiedy opisałem nieznane wcześniej małe firmy prowadzone wspólnie z Janiną Chim, zażądał sprostowania i przeprosin. Odmówiłem stanowczo. Gdy ujawniłem, że przez fundację AD Novum finansuje "Trybunę", znowu zadzwonił. Tym razem powiedziałem, żeby więcej nie dzwonił, bo skończyły się już czasy panowania czerwonej nomenklatury. Odparł, że dumny jest z tego, iż należał do nomenklatury, bo to była elita państwa.
Wieczny prezes
Kiedy w ostatnich dniach marca 2005 roku sędzia Andrzej Kryże przygotowywał ustne uzasadnienie wyroku w aferze FOOZ, wedle którego Dariusz Przywieczerski dostał trzy i pół roku więzienia do bezwłocznej odsiadki, były prezes Universalu był tuż za wschodnią granicą. Owinięty kocem na hamaku korzystał z pierwszych promieni wiosennego sońca w swoich posiadłościach na Białorusi. Tam nasłuchiwał wiadomości z finału najdłużej ślimaczącego się procesu III RP. Od rozpoczęcia śledztwa do ogłoszenia wyroku upłynęło blisko 14 lat. Zagmatwanie i przeciągnięcie sprawy spowodowało, że główni bohaterowie afery uniknęli surowszych kar, ponieważ część zarzutów uległa przedawnieniu. To oczywiście skandal. Nie mniejszym skandalem było dopuszczenie przez sąd do ucieczki Przywieczerskiego z kraju albo dosadniej mówiąc - pomoc w jego ucieczce. Jak do tego doszło.
Sędzia Andrzej Kryże ponad trzy lata temu rozpoczynał na nowo proces w sprawie FOZZ. Przejął sprawę po sędzi Barbarze Piwnik, która przyjęła propozycję ówczesnego premiera Leszka Millera i została ministrem. Część opinii publicznej widziała w tej propozycji świadomy manewr premiera mający na celu doprowadzenie do przedawnienia całej sprawy. Pamiętajmy, że Przywieczerski był nie tylko wiernym adoratorem postkomunistycznej lewicy, ale stałym członkiem wspierającym finansowo jej wszystkie ważne przedsięwzięcia. Prominentni politycy tej formacji mieli więc wobec niego dług wdzięczności. Ale jeśli nawet Miller rzeczywiście w ten sposób chciał uchronić Przywieczerskiego od kłopotów z prawem, to te zamierzenia nie powiodły się.
Rozpoczynając proces, sędzia Kryże zabrał Przywieczerskiemu paszport i zakazał wyjeżdżania z kraju. Przywieczerski odwołał się do sądu wyższej instancji, a ten... nadspodziewanie szybko uchylił wszelkie zakazy. Uzasadnił to tym, że nie ma najmniejszych podstaw do obaw, że Przywieczerski ucieknie z Polski. Swą opinię oparł na zapewnieniu, jakie złożył Przywieczerski w odwołaniu. No i proszę, nie dotrzymał słowa i dał drapaka. Przez Białoruś, Anglię do stanu New Jersey. A tam w miasteczku Rutheford założył firmę, która oferuje hurtowe ilości płyt i paneli z drewna, a także gwoździ. Zajmuje się też sprzedażą maszynek do mięsa i odkurzaczy Zelmera. Podobnie jak w Polsce jest jej prezesem.
A jakie stanowisko może mieć w polskim więzieniu? I czy zobaczymy go kiedykolwiek za kratkami? A tego drugiego?
Na żądania groźby
O Januszu Lazarowiczu Polska usłyszała w maju 2004 roku. Pod Górą Kalwarią niedaleko Warszawy jeden z miejscowych, spacerując z psem, odkrył z przerażeniem zmaltretowane zwłoki mężczyzny. Ofiara była niemal pozbawiona głowy odciętej niby maczetą lub mieczem samurajskim. Szybko zidentyfikowano, że są to zwłoki Piotra Głowali, tajemniczego inwestora giełdowego. Policja, szukając jego ostatnich kontaktów, trafiła do Lazarowicza. Prezesował wówczas Zachodniemu Narodowemu Funduszowi Inwestycyjnemu. (Rolą NFI było nadzorowanie sprywatyzowanych spółek).
Już podczas pierwszych przesłuchań Lazarowicz ujawnił, że był szantażowany przez Głowalę, którego wysłał do niego z finansowymi żądaniami Grzegorz Wieczerzak, były prezes PZU Życie. Wieczerzak wyszedł właśnie z aresztu, gdzie siedział podejrzewany o wielomilionowe malwersacje. Na dowód swej wersji wydarzeń Lazarowicz przedstawił dziennikarzom taśmę z nagraną rozmową (jak się później okazało, najpewniej spreparowaną). Sam mówi na niej cicho i niewiele. Za to doskonale słychać Głowalę, który przedstawia żądania Wieczerzaka i domaga się od prezesa Funduszu pieniędzy. Czego chciał były szef PZU? To dość zawiła historia.
Wieczerzak wysłał z misją Głowalę, poznanego zresztą w więzieniu, bo uważał, że Lazarowicz jest mu winien pieniądze. Co najmniej 3 mln dolarów. Za co? To słychać doskonale na drugiej taśmie, którą dostała prokuratura. Tam Lazarowicz nie jest już milczący. - Pan sobie kopie grób! - krzyczy wyraźnie zdenerwowany do Głowali. Wieczerzak uważał się za właściciela spółki Private Equity Poland, która zarządzała VII, X i XIV - Zachodnim - NFI (oficjalnie właścicielem PEP był biznesmen z Monako Richard MacLellan).
Gdy siedział w areszcie, stracił nad spółką kontrolę. "To niech Wieczerzak udowodni, skąd miał na to pieniądze" - krzyczy Lazarowicz, mówiąc o PEP. Potem ostro przeklina. "Ja mogę pójść i zameldować, że zostałem szantażowany i on pójdzie do pierdla z powrotem" - odgraża się. To poważna groźba, bo sąd, wypuszczając Wieczerzaka z aresztu, zakazał mu kontaktowania się ze świadkami w swojej sprawie, a taką osobą był prezes Zachodniego NFI. "To Wieczerzak jest mi winny pieniądze, a nie odwrotnie. Niech pan mu przekaże: <Odwal się ode mnie!>" - grozi Głowali.
Ucho za ścianą
Gdy taśma ujrzała światło dzienne, razem z Wojtkiem Cieślą (dziś w "Rzeczpospolitej") odwiedziliśmy Lazarowicza w siedzibie Zachodniego NFI w centrum Warszawy.
Przyjął nas w skromnym pokoju konferencyjnym. Towarzyszyło mu dwóch ludzi, w tym prawnik, radca jednej z renomowanych kancelarii. Zanim sekretarka przyniosła napoje, wyciągnął dyktafon. "Wy nagrywacie, to ja też" - oznajmił.
Dużo później dowiedzieliśmy się, że naszej rozmowie przysłuchiwali się ludzie ze znanej w kraju agencji PR, przez wiele osób uważanej za specjalizującą się w tzw. czarnym PR. Skryli się za cienką ścianą. "Skąd takie metody?" - zastanawialiśmy się z innymi. "Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wyszło na jaw, że Lazarowicz pracował dla WSI" - mówi nam dziś jeden z oficerów specsłużb.
Lazarowicz w czasie spotkania starał się być swobodny, ale wyczuwało się w nim jakieś wewnętrzne napięcie. Opowiadał o swojej karierze w handlu zagranicznym, o wyjazdach w czasach PRL do RPA, wieloletnim pobycie w Londynie. Twierdził, że ma obywatelstwo obydwu tych krajów.
Starał się omijać historię Głowali, Wieczerzaka i pieniędzy NFI. "Nie mówiłem, że ktoś ma sobie kopać grób. Miałem na myśli to, że Wieczerzak i jego wspólnicy takimi działaniami kopią grób swojej reputacji". Żaden z nas nie przypuszczał, że Lazarowcz za chwilę zniknie nam z pola widzenia. Zresztą nie tylko nam.
Półświatek z nomenklaturą
Wróćmy jeszcze do PEP i zarządzanych przez spółkę funduszy inwestycyjnych. W latach 2001-2002 (Wieczerzak już wówczas siedział) NFI prowadziły między sobą różnego rodzaju transakcje, na których jednak traciły. Zachodnim zaczął zarządzać mało komu wcześniej znany Janusz Lazarowicz. Właśnie zakończył prezesurę w firmie Raiffeisen Investment Poland (RIP), spółce-córce znanego austriackiego banku. I to właśnie RIP miał wyłożyć pieniędze na odkupienie firmy, która potem przekształciła się w PEP. Wcześniej, od 1998 do 2000 roku, Lazarowicz był członkiem Raifffeisen Centrobank, odpowiadał tam za inwestycje na rynkach kapitałowych. W 1995 roku doradzał zarządowi Banku Gdańskiego.
Wiele wskazuje, e Wieczerzak po wyjściu z aresztu zorientował się, iż jego dawni wspólnicy wystawili go do wiatru. Nie miał nic do stracenia, więc wysłał Głowalę do Lazarowicza po pieniądze. Z rozmów nagranych w gabinecie prezesa wynika, że były szef PZU groził ujawnieniem finansowego skandalu w NFI. To samo zresztą opowiadał znajomym przed swoją śmiercią Głowala.
W jaki sposób jednak można wiązać biznesmena i finansistę z egekucją pod Górą Kalwarią? Policja od początku wiedziała, że zabójca był profesjonalistą. Wiele wskazywało na to, że Głowala został porwany, potem przewieziony samochodem do lasu i tam zabity. Na miejscu zbrodni nie było żadnych śladów, a te, które morderca - gdyby był nieostrożony - jednak zostawił, i tak zatarł deszcz.
Trzeba cofnąć się o kilka lat. Prowadząc śledztwo w sprawie zabójstwa Głowali, prokuratorzy - siłą rzeczy - przyjrzeli się przeszłości Lazarowicza. Okazało się, że jego śnieżnobiały kołnierzyk szytej w Londynie koszuli kryje przebarwienia, a nawet spore plamy.
Lazarowicz pod koniec lat 90. miał być zamieszany w kilka podejrzanych transakcji giełdowych, na których Raiffeisen Bank stracił ok. 6 mln zł. Były prezes NFI został nawet oskarżony o działanie na szkodę banku. Wtedy już tam nie pracował.
Co ciekawe, jego - oczywiście nieformalnym - wspólnikiem był gdański inwestor giełdowy Witold W. To właśnie on zarabiał, gdy bank Lazarowicza tracił. I to dziwnym trafem zawsze działo się tak, kiedy bank kupował akcje, a Witold W. je sprzedawał.
Od Witolda W. jest już tylko o krok do Nikodema Skotarczaka, słynnego Nikosia, bossa świata przestępczego na Wybrzeżu. Witold W. i Nikoś razem przewijali się w głośnej sprawie prania brudnych pieniędzy przez jeden z trójmiejskich kantorów. W procesie zapadły uniewinniające wyroki (żaden z nich nie był nawet oskarżonym). Policja nabrała jednak podejrzeń, że Witold W. inwestuje wyprane pieniądze w legalne interesy. Nigdy nie udało sie tego jednak udowodnić.
Witold W. oficjalnie oznajmił, że Nikosia zna jedynie z filmu. To przez kogo zatem Lazarowicz poznał ludzi z półświatka? Bo przecież nie przez duchy.
Mafia
Latem 2004 roku po naszym spotkaniu Lazarowicz wyjechał za granicę i stamtąd kontaktował się z dziennikarzami. Wiadomo było, że jest w Londynie, ale przestał w pewnym momencie odbierać telefony, a po jakimś czasie jego polska i angielska komórka zamilkły.
Mniej więcej rok temu nazwisko Lazarowicza znowu wróciło. Nasi informatorzy mówili o nim w kontekście gigantycznego śledztwa w sprawie korupcji w Ministerstwie Finansów. Urzędnicy resortu za łapówki umarzali podatki zamożnym biznesmenom. Wśród nich - jak twierdzi prokuratura - byłemu senatorowi Henrykowi Stokłosie.
Gdy funkcjonariusze CBŚ w maju 2006 r. wyprowadzali w kajdankach dyrektorów departamentów, kolejną kreskę na ścianie swojej celi odliczającą dni w zamknięciu rysował Janusz G., ps. Graf. Uważany za kasjera gangu z Pruszkowa Graf, zdaniem prokuratury, jest jednym z jego założycieli. Choć utrzymywał kontakt z szefami Pruszkowa, to jednak zawsze działał na własną rękę. W warszawskim półświatku często był proszony o mediację między zwaśnionymi bandami. Z informacji operacyjnych policji wynika, że mocno zaangażował się w produkcję i handel lewego paliwa. Olej opałowy, który jest przerabiany na napędowy, sprowadzał ze Wschodu, głównie za pośrednictwem rosyjskiej mafii. Za wschodnią granicę wysyłał z kolei luksusowe samochody, których kradzieżą zajmowali się jego ludzie. Znaczne zyski osiągał też z handlu narkotykami, sprowadzanymi do Polski m.in. z Holandii i Słowacji.
Urzędnicy z Ministerstwa Finansów załatwiali mu lub podstawionym osobom niezbędne pozwolenia lub koncesje. Graf starał się nawet o dotacje z Unii Europejskiej na kilka przedsięwzięć. Graf, wyglądający na biznesmena średniej klasy, wysoki, z tęgim brzuchem, kilkanaście dni temu usłyszał kolejny zarzut, tym razem najpoważniejszy: współudziału w zamordowaniu Piotra Głowali. A zleceniodawcą miał być właśnie Janusz Lazarowicz.
Zdaniem śledczych Janusz G. zabrał ze wspólnikem do samochodu Głowalę i wywiózł za miasto. Tam czekali na niego zabójcy, najprawdopodobniej dwaj gangsterzy ukraińscy, nieuchwytni do dziś. Co było dalej - wiadomo.
Dziś Lazarowicz jest ścigany listem gończym, a za chwilę śledczy roześlą za nim Europejski Nakaz Aresztowania. Zarzut: zlecenie zabójstwa.
Czy tylko kwestią czasu jest, kiedy były prezes NFI zmieni śnieżnobiałą koszulę na pomarańczowy więzienny drelich? A może prezes raczy się spokojnie zimnymi drinkami na jednej z małych wysepek na Oceanie Spokojnym i z równym spokojem jak fale muskające plażę myśli sobie: nigdy mnie nie znajdziecie?
Lato 2008 rok. Ze spacerniaka więzienia mokotowskiego na Rakowieckiej wyprowadzani są dwaj nie najmłodsi już mężczyźni. Ten starszy, niski, misiowaty jest jakiś osowiały. Drugi, nieco wyższy, raczej krępy niż gruby, pociesza go: "Martwić to mógłbyś się, gdyby ci groziło tyle co mnie" - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama