Renata Kim: Jak pani poznała małego żydowskiego chłopca o imieniu Włodzio?
Magdalena Grodzka-Gużkowska: W czasie wojny, chyba w 1943 roku. To było dziecko cudem uratowane z Umschlagplatzu, które dobrzy ludzie przekazywali sobie z rąk do rąk. Do mnie Włodzio trafił od konspiracyjnej przyjaciółki Jagi Piotrowskiej, a ta z kolei dostała go od Marysi Magenheim. Marysię, która dla małego Włodzia była przyszywaną ciocią, nawiedzili szmalcownicy, bo dowiedzieli się, że ukrywa żydowskie dziecko. Małego uratowało to, że miał w kieszonce specjalnie przygotowane na taką okazję pieniądze, a oni chcieli szybko pozbyć się problemu. Ja byłam już kolejną osobą, która go przygarnęła.
Nie bała się pani?
Nie bałam się śmierci, nie myślałam o niej. Pracowałam już wtedy w kontrwywiadzie wojskowym i musiałam zameldować dowódcy, że pomagam żydowskim dzieciom. A on na to tylko: „Fajnie, że to robisz i każdy tak powinien. Ale pamiętaj, że jak cię złapią z obrzezanym dzieckiem, to od razu zastrzelą”. Lecz potem dodał pocieszająco, że w ten sposób przynajmniej uniknę tortur.
Ale ja się nie bałam również z innego powodu - kiedy zostałam zaprzysiężona do pracy w kontrwywiadzie, to do oficjalnego tekstu przysięgi dodałam własne ślubowanie. Powiedziałam wtedy, że wypowiadam Hitlerowi osobistą wojnę i choć wiem, że zginę, to jednak zrobię wszystko, co w mojej mocy, by mu dokuczyć. Byłam potem bardzo zdziwiona, że przeżyłam. Wygrałam tę wojnę - Hitlera szlag trafił, a ja jestem.
Jak długo mały Włodzio był pod pani opieką?
Krótko. To były zaledwie trzy, cztery dni, a potem ktoś - nawet nie wiem kto - zabrał go ode mnie i przekazał dalej. Nigdy więcej go już nie spotkałam. I nie miałam pojęcia, że do tej pory żyje.
Co pani zapamiętała z tych kilku dni?
Poszliśmy nad Wisłę, żeby małego trochę opalić, bo od przebywania w zamkniętych pomieszczeniach był blady jak ściana. Włodzio za nic nie chciał się kąpać. Zapytałam, dlaczego nie chce wejść do wody, a on odpowiedział poważnie, że mamusia mu zabroniła zdejmować spodnie, bo jest obrzezany.
Tłumaczyłam, że zbudujemy zamek i fosę, że dam mu kanapkę, tylko powinien się trochę opalić, jednak nie dał się przekonać.
Kiedy wracaliśmy, trafiliśmy w sam środek łapanki - byliśmy akurat na ulicy Miodowej. Wzięłam Włodzia pod pachę i zaczęłam biec, bo w takiej sytuacji należało przede wszystkim znaleźć jakąś bramę. Udało nam się, nie złapali nas. Kiedy wróciliśmy w końcu do domu, usiedliśmy i Włodzio bardzo mocno się we mnie wtulił, objął mnie kurczowo. Jeszcze dzisiaj widzę wyraźnie pot spływający po jego policzku.
Czy mały wiedział, co się dzieje?
Zapytał mnie potem, czy się bałam, a ja na to, że tak. "Ala mnie nie zostawiłaś" - powiedział i widziałam w jego oczach wdzięczność.
Ile miała pani wtedy lat?
Ja miałam osiemnaście, a on pięć. Pamiętam, że miał niebieskie oczy i jasne włosy. Myślałam, że on miał wtedy osiem lat, bo był fenomenalnie mądry. Zawsze robił tylko to, co mu kazałam. Nie był typowym, niesfornym chłopcem.
Znała pani wtedy jego nazwisko?
Tylko to imię - Włodzio. O tym, że wtedy nosił przybrane nazwisko Jakubowski, a naprawdę nazywał się Grynberg, dowiedziałam się dopiero teraz. Bo trzeba wiedzieć, że w czasie wojny obowiązywała zasada, że im mniej wiesz, tym lepiej. To miało głęboki sens, bo przecież gdyby mnie aresztowano i zaczęto bić, w czym gestapo było bardzo wprawne, to mogłabym pęknąć i coś powiedzieć.
Jak to się stało, że pani zapamiętała właśnie Włodzia?
Pamiętałam wszystkie dzieci, którymi się opiekowałam.
Ile ich było?
Nie mogę powiedzieć. I broń Boże, nie róbcie ze mnie teraz bohaterki. Robiłam tylko to, co do mnie należało. Byłam w konspiracji najpierw w górach, potem zaliczyłam wpadkę, ale ponieważ kontrwywiad ma zawsze pieniądze i broń, zapłacono za mnie łapówkę. I odzyskałam wolność. Potem spłacałam dług, nie pobierając żołdu. Bo w domu nauczono mnie, że długi należy spłacać.
Jaki był pani rodzinny dom?
Miałam wspaniałą rodzinę. Spotykaliśmy się na wszystkie święta, zawsze byliśmy razem. To rodzina ukształtowała mnie na osobę, jaką jestem teraz. Byłam wychowana w chrześcijańskiej tradycji i dopiero całkiem niedawno dowiedziałam się, że mam żydowskie korzenie.
Ale czuje się pani przede wszystkim Polką czy Żydówką?
To naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Wydaje mi się, że należy przede wszystkimi być przyzwoitym człowiekiem. Zawsze czułam się Polką, mieszkanką tego kraju. Mój tata był posłem na sejm II Rzeczypospolitej, a potem członkiem rządu londyńskiego. Chyba dlatego od dzieciństwa interesowałam się polityką.
Kiedy ktoś dzwonił do nas i pytał o tatę, odpowiadałam zawsze, że ojciec zbawia ojczyznę. Chociaż zupełnie nie wiedziałam, co to znaczy ojczyzna. Ale w domu zawsze mówiono o obowiązku wobec ojczyzny i chyba właśnie dlatego zaangażowałam się w konspirację.
Gdy miałam czternaście lat, przeprowadzałam pilotów i innych uciekinierów z Polski na Słowację. Potem przydała się moja znajomość angielskiego - gdy Amerykanie odbili mnie z obozu, zostałam tłumaczką generała Pattona. A już po wojnie w Anglii założyłam jedyną chyba harcerską drużynę korespondencyjną o nazwie Rodło.
Pisałam listy do polskich dziewczynek w angielskich internatach, by w ten sposób utrzymywały kontakt z językiem polskim. Tak realizowałam mój obowiązek wobec ojczyzny.
Ona dała mi poczucie bezpieczeństwa
Renata Kim: Pamięta pan swoją wybawicielkę?
William Donat: Pamiętam, że była jakaś kobieta, która się mną zaopiekowała. Nie pamiętam natomiast samej Magdy ani nawet jej imienia, bo poznałem je dopiero niedawno. Ale w moich wspomnieniach wciąż żywa jest pierwsza noc, jaką spędziłem w jej mieszkaniu. Magda zestawiła dwa krzesła i na nich wymościła mi posłanie. Nie była przygotowana na przyjęcie małego chłopca, bo trafiłem do niej zupełnie niespodziewanie przyprowadzony przez moją dotychczasową opiekunkę.
Co jeszcze pan pamięta z tamtego okresu?
Pamiętam, że sporo spacerowaliśmy i rozmawialiśmy. Ale przede wszystkim utkwiło mi w pamięci wrażenie, że ta kobieta doskonale rozumiała, co wtedy czułem. Że potrafiła się zaopiekować małym i głęboko przerażonym dzieckiem.
I to wspomnienie jest tak silne, że przetrwało aż 60 lat?
Tak. Mam w pamięci taki obraz: zostałem rozdzielony z rodzicami, wyprowadzono mnie z warszawskiego getta, ale mimo to zawsze byli koło mnie jacyś ludzie, którzy robili wszystko, by pomóc w tej straszliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Jedną z tych osób była właśnie Magda.
Czy w pańskim domu mówiło się o zagładzie Żydów?
O tak! Ten temat była zawsze bardzo żywy w naszej rodzinie. Mój ojciec Alexander Donat napisał dość znaną na świecie książkę, w której po raz pierwszy użył słowa Holokaust. Teraz ja jeżdżę po całej Ameryce z wykładami na ten temat.
Czy opowiada pan Amerykanom, że uratowała pana Polka?
Oczywiście! Mówię im o Magdzie, o mojej przybranej cioci Marii Magenhaim, wujku Stefanie, o tych wszystkich ludziach, dzięki którym żyję.
Często zarzuca się nam, Polakom, antysemityzm. Ale pańskie doświadczenie jest zupełnie inne...
Nie mam żadnej wątpliwości, że życie zawdzięczam Polakom, chrześcijanom, którzy byli gotowi ryzykować życiem, by ocalić żydowskie dziecko. Na dodatek chodziło o obrzezanego chłopca! Od lat spotykam w Stanach Zjednoczonych Żydów, którzy ocaleli z Holokaustu i poczyniłem pewną obserwację: ocaleńcami wielokrotnie częściej są kobiety niż mężczyźni.
Z jednego tylko powodu – ukrywanie ich było znacznie mniej niebezpieczne. Zawsze można było udawać, że dziewczynka jest Aryjką, podczas gdy chłopca natychmiast demaskowało obrzezanie! Więc moi wybawiciele naprawdę sporo ryzykowali. I nie mam najmniejszej wątpliwości, że w Polsce było wtedy wielu ludzi, którzy rozumieli tragizm sytuacji polskich Żydów.
Ale równocześnie była wystarczająco duża grupa tych, którzy w najlepszym przypadku odwracali się plecami, udając, że nasz dramat ich nie dotyczy. Nie widzieli, nie chcieli widzieć, jak cierpią ich rodacy. Więc powtórzę raz jeszcze – ocalili mnie dzielni polscy chrześcijanie, ale być może gdyby takich ludzi było więcej, udałoby się uratować więcej ludzkich istnień.
Czy opowiada pan dzieciom o swojej wojennej przeszłości?
Oczywiście! Znam ludzi, którzy wyparli ten straszny okres z pamięci, świadomie o nim zapomnieli. Ale moja rodzina zawsze raczej podkreślała fakt, że w zupełnie cudowny sposób wszyscy ocaleliśmy z wojennej pożogi.
Już po wojnie ludzie mieszkający w naszej dzielnicy pokazywali palcami nasz dom mówiąc, że tam mieszka rodzina szczęściarzy. Bo moi rodzice zostali przewiezieni z warszawskiego getta na Majdanek, a potem już osobno do obozów koncentracyjnych. I udało im się wrócić, a potem odnaleźć jedynego syna. Czy to nie jest szczęście?
Magdalena Grodzka-Gużkowska w czasie II wojny światowej ryzykowała źyciem i opiekowała się żydowskimi dziećmi. Po latach spotkała jedno z nich - Williama Donata - pisze DZIENNIK.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama
Reklama
Reklama