Donald Tusk przedstawił ambitny kalendarz polskiego przewodnictwa w Unii. Czy Bruksela będzie przez nadchodzące sześć miesięcy rzeczywiście pracowała pod jego dyktando?

Reklama

Obawiam się, że nie. Często podkreśla się, że traktat z Lizbony, powołując stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, ograniczył rolę kraju, który w danym momencie sprawuje przewodnictwo we Wspólnocie. Ale jeszcze ważniejsza jest pewna ciągłość prac samej Rady. W nowym systemie wszystko jest z góry rozplanowane na długi czas naprzód i nie bardzo jest miejsce na improwizację. Dodatkowo porządek działań Unii został przedefiniowany przez kryzys. Każdy miesiąc przynosi nowe odsłony kryzysu i Bruksela musi natychmiast na nie reagować, bo stawka często jest bardzo wysoka, może być nią nawet rozpad strefy euro. Na zajmowanie się czymś innym nie bardzo jest czas.

Węgrom, którzy przekazują 1 lipca Polsce pałeczkę, nic się więc nie udało przeforsować?

Nie mogę sobie przypomnieć żadnego istotnego punktu, w którym przewodnictwo Węgier odegrałoby jakąś znaczącą rolę. Ale to dość wyjątkowy przypadek, bo słusznie lub nie, ze względów politycznych przywódcy najważniejszych krajów Unii do pewnego stopnia bojkotowali premiera Viktora Orbana. Jego pole działania było przez to bardzo ograniczone. Z Belgami, którzy przewodzili Unii w poprzednim półroczu, było już lepiej. W szczególności ich osiągnięciem było uzgodnienie nowych europejskich instytucji nadzoru finansowego. Co prawda główne decyzje w tej kwestii, a w szczególności przekonanie Wielkiej Brytanii, aby nie używała w tej sprawie weta, zapadły, jeszcze zanim Belgowie przejęli przewodnictwo. Jednak to minister finansów Didier Reynders, człowiek o najdłuższym stażu w Europie na tym stanowisku, doprowadził do ostatecznego kompromisu.

To osiągnięcie paradoksalnie wzmacnia jednak tezę, że przewodnictwo nie ma większego znaczenia dla prac Unii. Bo przecież w tym czasie Belgia nie miała rządu, i do tej pory go zresztą nie ma.

Rządu nie miała, ale ministra finansów – tak. Porozumienie w sprawie nadzoru było rzeczywiście zasługą bardziej osobowości samego Reyndersa niż przewodnictwa Belgów.

Jeśli minister Jacek Rostowski okaże się równie sprawny jak Didier Reynders, być może uda mu się także doprowadzić do równie pomyślnego kompromisu w sprawie, która z kolei jest jednym z trzech priorytetów polskiego przewodnictwa: budżet Unii na lata 2014 – 2020?

Reklama

Obawiam się, że w tej sprawie wpływ polskiego przewodnictwa będzie niewielki. W okresie oszczędności w całej Europie kwestia unijnego budżetu stała się dla przywódców Unii politycznie bardziej wrażliwa. Od dawna każdy z nich określił w tej sprawie swoje stanowisko, i to bardzo pryncypialnie. Wiadomo także, że do porozumienia dojdzie w ostatnim możliwym momencie: pod koniec przyszłego roku, gdy zgoda będzie absolutnie konieczna do dalszego funkcjonowania unijnych instytucji. I zapadnie na najwyższym szczeblu. Rola ministra Rostowskiego będzie tu więc bardzo ograniczona.



Drugim polskim priorytetem jest wzmocnienie niezależności energetycznej Unii od Rosji. Tu jest jakaś rola dla premiera Tuska?

Dotychczasowe doświadczenia Unii w tym względzie nie są zachęcające. Było bardzo dużo deklaracji, a Nabucco nadal nie ma. Bardzo różna reakcja krajów Unii na katastrofę w Fukushimie pokazuje, że to wciąż jest przede wszystkim domena władz narodowych, nie Brukseli. Ale starać się trzeba zawsze.

We wrześniu Polska zwoła w Warszawie szczyt, który ma ożywić Partnerstwo Wschodnie. To może być skuteczna inicjatywa?

Kto inny jak nie Polska ma zwracać uwagę Unii na znaczenie stosunków z Europą Wschodnią? Pomysł szczytu jest więc dobry. Ale nie można zapomnieć o kontekście: Białoruś i Ukraina raczej zwracają się w kierunku Moskwy niż Brukseli. Unia musi teraz pilnie zająć się Afryką Północną. No i kryzys spowodował, że kraje Europy nie mają dziś ochoty angażować się w nowe przedsięwzięcia.

Czy warto w tej sytuacji poświęcać tyle funduszy i energii na przewodnictwo?

To jest ważne bardziej dla samego kraju i jego pozycji w Europie niż rozwoju Unii. Przewodnictwo Czech pozostawiło obraz kraju niezdarnego, który nie potrafi skutecznie działać. Przewodnictwo Francji w 2008 roku odwrotnie: dało wrażenie, że Paryż wciąż może być przewodnikiem całej Europy. To potem długo procentuje.