Jeśli wstępne wyniki wyborów zostaną oficjalnie potwierdzone, okaże się tym samym, że po raz pierwszy w III Rzeczypospolitej koalicja rządowa uzyska możliwość kontynuowania misji rozpoczętej cztery lata wcześniej. To niewątpliwie ogromny sukces jej liderów i nie sposób go merytorycznie zakwestionować. Jednak w pewnym sensie stanowi to także o dojrzałości całego społeczeństwa, które podsumowawszy wszystkie pozytywne i negatywne strony kończącej się kadencji, zdecydowało o przyzwoleniu na kontynuację dotychczasowego politycznego kierunku.
Demokratyczne wybory to nie tylko proste legitymizowanie władzy publicznej, lecz także dobra okazja wyrażenia przez ogół wyborców woli zmiany lub kontynuacji tego, co działo się wcześniej. Z tego punktu widzenia mamy do czynienia z całkowicie nową jakością w naszym życiu publicznym – jakością rodzącą wiele konsekwencji. Ale zmierzać w jednym kierunku można różnymi drogami.
Martwi oczywiście niska frekwencja wyborcza – czyli istnienie względnie dużej grupy osób generalnie niezainteresowanych sprawami publicznymi. Takich starożytni Grecy nazywali „idiotes”. Warto znać ten źródłosłów, szczególnie na użytek dyskusji z tymi, którzy wysokiej partycypacji w wyborach nie uważają za zjawisko pozytywne.
Nieraz wracam pamięcią do lektury jednego z pierwszych raportów Banku Światowego na temat sytuacji w naszym kraju. Czytałem go ponad dwadzieścia lat temu. Otóż właśnie w 1991 r. można się było z niego dowiedzieć, że pełnej stabilizacji politycznej, ekonomicznej, społecznej i edukacyjnej należy oczekiwać w Polsce w perspektywie 25 – 30 lat. Kiwałem wówczas z politowaniem głową nad brakiem rozeznania zachodnich ekspertów, uważając, ma się rozumieć, że wszystkie te cele osiągniemy w znacznie krótszym okresie. Naiwnie bowiem wówczas sądziłem, że optymalny czas stabilizacji przyjdzie najpóźniej po dziesięciu latach. Rację mieli oczywiście autorzy tamtego raportu, słusznie skądinąd diagnozując, że po drodze musi się nam zdarzyć coś takiego chociażby jak pojawienie się agresywnej partii osób niezadowolonych, specjalizującej się w blokadach dróg, wysypywaniu zboża na tory itd. Ale chyba nawet oni musieli się czuć zaskoczeni objęciem przez lidera tego ugrupowania stanowiska wicemarszałka Sejmu, a później wicepremiera. Polityka szybko i w sposób niesłychanie brutalny wyrzuciła tego nieszczęśnika na bruk, co powinno stanowić memento dla politycznych amatorów, łatwo ulegających machinacjom różnych politycznych manipulatorów. Oby nam zostały oszczędzone w przyszłości podobne sytuacje. Ale czy na pewno jesteśmy już przeciwko nim dostatecznie zabezpieczeni?
Owszem, wynik ostatnich wyborów pozwala mniemać, że czas politycznej stabilizacji przyszedł może rzeczywiście nieco wcześniej, niż spodziewano się w kręgach eksperckich, ale to tylko jeden z elementów całości życia państwowego i społecznego. A przecież daleko nam jeszcze do pełnej stabilizacji w systemie ochrony zdrowia, z niepokojem trzeba obserwować rozstrzelenie zdań, a właściwie koncepcji, w ramach rządzącej koalicji w odniesieniu do systemu zabezpieczenia społecznego. Najbliższe miesiące pokażą, co da się wspólnie wypracować w systemie KRUS – wyrok Trybunału Konstytucyjnego już przed rokiem zawisł nad koalicją niczym miecz Damoklesa. Reformy w szkolnictwie wyższym poszły – w mojej ocenie – w bardzo dobrym kierunku, ale nadal jesteśmy tu na początku drogi. Jak wygląda wymiar sprawiedliwości, każdy widzi. A finanse publiczne? Kilka ostatnich konferencji na temat finansów samorządowych dobitnie wykazało, ile w nich rozchwiania, najdziwniejszych sprzeczności i niekonsekwencji. Finanse samorządowe to jednak tylko 30 proc. finansów publicznych w ogóle. Chętnie też podyskutowałbym nad obecnym stanem ustroju samorządu w naszym państwie, bo wydaje mi się, że zapadliśmy w błogą drzemkę. Do dziś nie mamy na przykład samorządu gospodarczego, choć konstytucja (art. 61) wyraźnie go przewidziała.
Powie ktoś: z pozycji sędziego w stanie spoczynku łatwo mnożyć problemy. Ale też może lepiej widzieć je we właściwych proporcjach i w normalnym świetle – bo z pewnego dystansu.