Zwykle gdzie dwóch Polaków, tam trzy zdania, ale gdy rozmawiamy o stanie służby zdrowia, jesteśmy zgodni: było źle, jest jeszcze gorzej. Kolejki do lekarzy, brak pieniędzy, zadłużone szpitale, NFZ-owskie pomysły wzięte z księżyca, no i te drożejące leki, błędy lekarskie, opryskliwe salowe... Opinię mamy ugruntowaną. Potwierdzają je zewnętrzne raporty: w Europejskim Konsumenckim Indeksie Zdrowia nasz system zajął dopiero 27 miejsce na 34 badane kraje. Każdy słyszał o błędnych diagnozach i niekompetentnych lekarzach, każdy zna ludzi, którzy oczekiwali miesiącami w kolejce do specjalisty. Ale też – przyznamy – każdy zna ludzi, których lekarze wyleczyli.
To jest właśnie problem tej dyskusji. Pamiętamy wszystko co złe, dobre uznając za oczywistość. Na stu wyleczonych przypada dziesięciu niewyleczonych. I o tej dziesiątce tylko mówimy. A że w ciągu dwudziestu dwóch lat zwiększyła się przeżywalność po zawale? A dlaczego miałaby się nie zwiększyć? Leczenie nowotworowe jest skuteczniejsze? A dlaczego miałoby być inaczej? Mamy dostęp do badań, o których jeszcze piętnaście lat temu słyszeliśmy tylko w telewizji? Przecież to oczywiste, świat idzie do przodu, medycyna też. Nie pamiętamy – i nie chcemy pamiętać – jak zmieniała się służba zdrowia przez ostatnie dwadzieścia lat. Choć w ciągu kilku ostatnich lat wydatki państwa na ochronę zdrowia zwiększyły się o 100 procent, wciąż uważamy, że to mało. Pewnie że mało. Ale skąd pieniądze na więcej?