Zdążyliśmy już nauczyć się żyć w obawie o utratę pracy, bo kryzys, który – jak wiemy – ruszył niczym lawina w 2008 r., wcale się nie skończył po dwóch latach. Jedynie przepoczwarzył niczym wirus grypy umiejący radzić sobie ze szczepionkami z poprzedniego sezonu. Dał nam wychylić nos ponad poziom wody i szybko zaczerpnąć haust świeżego powietrza, a teraz znowu będzie ciągnął na dno. Pytanie tylko – na razie bez odpowiedzi – jak silnie i jak długo.
To prawda, że kryzys urodził się najpierw w naszych głowach i tu trzyma się na razie najmocniej, ale w tym roku zaczął wyraźnie sypać się mit polskiej zielonej wyspy, którą jeszcze niedawno karmili nas politycy, poprawiając humor sobie i sobie też podnosząc słupki w sondażach poparcia. Mitem byłoby sądzić, że samo zaklinanie rzeczywistości przez premiera na tle ogarniętej gospodarczym ogniem Europy (Polska, jak wiemy, jeszcze wtedy nie płonęła) rozwiąże nasze realne problemy. Zniesie wysokie koszty pracy, obniżając bezrobocie, zasypie choć część wyrwy między dochodami a wydatkami państwa – i nie odbędzie się to kosztem przeciętnego Kowalskiego, zmniejszy kolejki w przychodniach i szpitalach, gdzie do specjalisty zapiszemy się na 2019 r., pod warunkiem że wstaniemy o 4 rano i odstoimy swoje w kilometrowej kolejce. Chyba już nikt w Polsce nie wierzy, że jakikolwiek rząd upora się kiedykolwiek z problemami, które realnie dotykają nas na co dzień (w przeciwieństwie do ACTA, wszelakich modnych europejskich konwencji, legalizacji określonych środków lub określonego trybu życia).
Upadł również mit dotyczący przyszłości naszych dzieci. To, że nie zapewnią nam emerytur, bo zwyczajnie będzie ich za mało, wiemy już od dawna. Że jest to w dominującym stopniu wina nieudolnego polskiego państwa, które nie robi zupełnie nic, aby efektywnie zachęcać ludzi do posiadania licznego potomstwa, również wiemy nie od dziś. Ktokolwiek sądził jednak, że jeśli harując, wykształci syna lub córkę na inżyniera albo prawnika, np. wysyłając na renomowaną zagraniczną uczelnię, a potem osiągnie z tej inwestycji wysoką stopę zwrotu, również myślał mitycznie. Kryzys wprowadza nowy porządek, co w tym wypadku oznacza, że mniejsza liczba inwestycji przekłada się na mniejsze zapotrzebowanie na specjalistów od techniki i technologii. Skoro będzie mniej dróg, mostów, strzelistych biurowców, skoro mieszkania przestały się sprzedawać, a samochodami będziemy jeździć po 15 lat, bo na nowe nie będzie nas stać, to po co tysiące nowych wykształconych na politechnikach fachowców od budowania? Aby wykładali na półki bułki w supermarkecie?
Reklama
Podobnie jest z prawnikami. Tu też nie tylko wielkie pieniądze osiągane po studiach, ale nawet jakąkolwiek sensowną pracę za pensję pozwalającą żyć bez stresu można już między mity włożyć. Otwarcie korporacji i szerszy dostęp do najlepszych zawodów prawniczych były przez moment dla młodych ludzi nadzieją, że coś się zmieni. Że nie tylko znajomości i układy będą decydowały, kto dostanie się na aplikację, a kto nie. Że deregulacja się sprawdzi i otworzy przed nimi mocno zatrzaśnięte drzwi. Na razie niewiele z buńczucznych haseł stało się rzeczywistością. A prawników bez pracy jest coraz więcej.
Chińczycy wymyślili kiedyś powiedzenie: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Dotąd trudno było zrozumieć, dlaczego bywało ono traktowane nie jak dobra przepowiednia, lecz jako klątwa. Może już czas, by czasy „ciekawe”, z którymi dzisiaj z różnym skutkiem się zmagamy, zostały zastąpione przez czasy nudne. To chyba dobre życzenia na nowy rok.