Strajki mają spowodować jego odwołanie. Wraz z nim odeszłyby wtedy całe „brygady Excela”, jak ekipę finansistów i menedżerów ściągniętą przez Karnowskiego nazywają kolejowi związkowcy. W wielkich państwowych przedsiębiorstwach taka próba sił, w której zakładnikami są w tym wypadku pasażerowie, często kończy się zwycięstwem związkowców, bez względu na ich racje. Politycy po prostu nie lubią społecznych protestów, które obniżają im słupki poparcia. Jeszcze jeden strajk i może uda się pozbyć Karnowskiego.
Oficjalnie zarzuca się prezesowi, że nie zna kolei, więc nie ma pojęcia o ich specyfice. Jego marny wizerunek wśród kolejarskiej braci pogarsza zarówno to, że przed laty był bliskim współpracownikiem prof. Leszka Balcerowicza, jak i kilkuletni staż w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Tak naprawdę chodzi jednak o audyt zrobiony w spółkach podległych PKP, którego wyniki znane są w firmie od kilku miesięcy. Celem audytu było zlokalizowanie nieprawidłowości i miejsc, przez które wyciekają ze spółki pieniądze, choć nie powinny. Takie wewnętrzne audyty robiono w PKP także wcześniej, tyle że nic z tego nie wynikało. Kolejnym zarządom brakowało woli i determinacji, żeby się z patologiami uporać.
Patologie bowiem polegają na tym, że na państwowym molochu żywi się całe mnóstwo prywatnych spółeczek, których właścicielami są prominentni pracownicy PKP lub kolejarscy związkowcy. Spółeczki zarabiają, ale PKP tracą. Zlikwidowanie tych patologii, na które zamachnął się prezes Karnowski, jest podniesieniem ręki na całą sieć nieformalnych powiązań, dzięki którym, kosztem państwowego bankruta, dobrze żyją tabuny ludzi. Ci ludzie poruszą masy związkowe, żeby tylko tych źródeł łatwego zarobku nie utracić. Zwłaszcza że patent na zarabianie nie jest własnością PKP, z powodzeniem stosują go także związkowcy w państwowych kopalniach.
Fragmenty audytu miejscami nadają się wręcz do kabaretu. Na przykład wtedy gdy stwierdza on, że działalność konkurencyjną wobec macierzystej firmy prowadził jeden z członków jej rady nadzorczej oraz dyrektor biura, które miało wykrywać nieprawidłowości. Mieli firmy handlujące biletami kolejowej konkurencji oraz wykonywali dla niej usługi reklamowe.
To pryszcz i pewnie nieduże pieniądze. O wiele większe, bo aż 200 mln zł, można było zarobić przy sprzątaniu wagonów w pociągach należących do PKP Intercity. Trzeba było tylko umiejętnie pozbyć się konkurentów, którzy robiliby to lepiej albo taniej. Aby wyłonić najlepszego usługodawcę, PKP musiały ogłaszać przetargi. Autorzy audytu stwierdzają jednoznacznie, że warunki przetargu formułowano tak, by nie mogły do niego wystartować nowe firmy. Usługi powierzano spółkom z tego samego grona. W dodatku nie bardzo wiadomo, dlaczego żądano od startujących certyfikatu wydawanego przez Izbę Gospodarczą Transportu Lądowego. Szefem izby jest znany onegdaj działacz „Solidarności”, obecnie senator. Na to, że przetargi na czyszczenie wagonów organizowane są niezgodnie z przepisami, uwagę zwracała już wcześniej niezależna firma doradcza AT Kearney, ale PKP nie wyciągnęły z tego wniosku.
W audycie można też przeczytać o powiązaniach towarzysko-rodzinnych łączących niektórych członków zarządu prywatyzowanych właśnie PKL (koleje linowe) z jej biznesowymi kontrahentami. Bez śladu przetargu żonom dwóch synów członka zarządu PKL powierzono np. prowadzenie intratnych punktów gastronomicznych na Gubałówce oraz Kasprowym Wierchu.
Podobnych kwiatków jest w audycie więcej. Skoro to on jest prawdziwą kością niezgody między związkami a zarządem PKP, pasażerowie i podatnicy powinni go poznać. Jeśli zarzuty o dwuznacznych biznesowych powiązaniach są prawdziwe, nie wolno ich zamiatać pod dywan i udawać, że chodzi o coś innego.