Grecy? Sami sobie winni. Przez lata żyli ponad stan. Topili pieniądze w wydatkach socjalnych. Migali się od pracy i nie płacili podatków. I jeszcze fałszowali statystyki, żeby wejść do strefy euro. A teraz płaczą. Chcą, żeby przyszła Unia i ich uratowała. Oczywiście bezwarunkowo. Ale dosyć tego! Miarka się przebrała. Skoro nagrzeszyli, to niech teraz pokutują. Też tak uważasz, drogi czytelniku? A może czas na garść faktów?

Mit pierwszy: Grecy to darmozjady

Zacznijmy od kwestii najprostszych. Czy Grecy są społeczeństwem złożonym genetycznym lenistwem? Oczywiście możemy wysnuć takie przypuszczenie, bazując na mglistym wakacyjnym wspomnieniu mężczyzn godzinami grających w tryktraka w którejś z niezliczonych malowniczych kawiarenek. Ale możemy też zajrzeć do statystyk. A te pokazują niezmiennie, że od lat Grecy należą do najbardziej zapracowanych społeczeństw wśród krajów rozwiniętych. W 2014 r. Grek przepracował średnio 2042 godzin. W OECD więcej pracuje się tylko w Meksyku. A jeśli ktoś powątpiewa w wiarygodność tego zestawienia, dodać należy, że Polska też jest tu wysoko (1923 godziny na pracownika rocznie). Co chyba zgadza się z powszechnym odczuciem na temat obłożenia pracą w naszym kraju. To nie koniec. Bo jeżeli porównać statystycznego Greka ze statystycznym Niemcem, okazuje się, że ten drugi pracuje o... jedną trzecią mniej.
Krytyczny czytelnik dopowie zapewne, że nie chodzi o to, kto ile czasu spędzi w pracy. To prawda, o ekonomicznej sile decyduje przecież produktywność gospodarki. To ona pozwala Niemcom osiągać dwukrotnie wyższe zarobki przy znacznie mniejszym nakładzie godzinowym. Ale tutaj dochodzimy już do kwestii potencjału gospodarczego kraju, poziomu jego uprzemysłowienia czy jakości instytucji. To kwestie, których nie można uciąć prostym: „To południowcy i robić im się nie chce”. A taki argument niestety bardzo często pojawia się przy okazji okołogreckich dyskusji. Ci, którym kołacze się po głowie, niech go więc jak najszybciej porzucą, żeby się nie kompromitować.
Reklama
Idźmy dalej. Kolejny popularny zarzut, który możemy spotkać, polega na tym, że w okresie poprzedzającym kryzys zadłużeniowy greckie państwo urządziło sobie niepohamowaną orgię wydatków, głównie socjalnych. Zwolennicy tej tezy z jakimś trudnym do zrozumienia parareligijnym zapałem (był grzech, więc musi być pokuta) dowodzą, że nie tylko zaowocowały one zwiększonym długiem publicznym, lecz także rozleniwiły społeczeństwo. O rzekomym rozleniwieniu już wspominaliśmy. Dodać można tylko tyle, że Grecy od 15 lat pracują mniej więcej tak samo dużo. A w latach 2006–2007 (szczyt rzekomej „socjalnej orgii”) średnia liczba przepracowanych godzin była jeszcze wyższa niż obecnie (teraz pracy jest mniej). Albo więc wysokie wydatki socjalne jednak nie rozleniwiają, albo może w Grecji żadnej „socjalnej orgii” po prostu nie było. Według OECD udział szeroko rozumianych wydatków socjalnych (emerytury, zdrowie, zasiłki, polityka rodzinna) w PKB w interesującym nas okresie (lata 2000–2007) rośnie w Grecji bardzo skromniutko (z 19 do 21 proc.). Gdzie tam Grekom do Włochów (25 proc.), Niemców (26 proc.) czy Francuzów (28 proc.). Tak naprawdę w Grecji zaczęły one rosnąć dopiero po 2008 r. Ale to akurat nie jest przejaw żadnej „orgii”, lecz tego, że w każdym kraju przechodzącym ostrą recesję zwiększa się liczba osób uprawnionych do pobierania państwowej pomocy. A jednocześnie kurczy się PKB.
Być może z powodu nieznajomości tej fundamentalnej (nieoczywistej na pierwszy rzut oka) reguły w świat poszło wrażenie, że Grecy – choć od 2010 r. korzystają z unijnych i MFW-owskich pożyczek – beztrosko szastają pieniędzmi. I to jeszcze pożyczonymi. Prawda była jednak zupełnie inna. Około 90 proc. pieniędzy trafiających do Grecji w formie bailoutów natychmiast powracało bezpośrednio do wierzycieli w formie spłaty długu. Zazwyczaj już następnego dnia! W tej sytuacji kolejne rządy w Atenach stawały wobec problemu podobnego do tego, który trapił nieco wcześniej mitycznego Syzyfa (notabene również Greka). Z powodu recesji rosły wydatki socjalne i zmniejszały się przychody. Oznaczało to ciągłą presję na cięcie... wydatków socjalnych (w końcu mniejsze środki trzeba było rozdysponować między większą liczbę potrzebujących). Co jeszcze bardziej pogłębiało recesję. A to ciągle zwiększało presję ze strony UE i MFW. I tak w kółko.
Dodać jeszcze należy, że nowemu Syzyfowi w końcu udało się doprowadzić do przełomu. Od 2012 r. wydatki socjalne w Grecji spadają i dziś są mniej więcej na poziomie sprzed kryzysu. I to mimo że jest tam dziś o (bagatela!) milion więcej bezrobotnych. A jaka spotkała Syzyfa nagroda? W oczach europejskiej opinii publicznej jest leniem i utracjuszem.
A co z zadłużeniem? Przecież można argumentować, że nie byłoby tego całego problemu, gdyby nie „nieodpowiedzialna” polityka fiskalna kolejnych greckich rządów po wejściu do strefy euro. „Faktycznie w roku 2007 Grecja miała dług publiczny na poziomie 100 proc. Sporo, ale nie jakoś zasadniczo więcej od innych krajów rozwiniętych. Niektóre z nich – na przykład Wielka Brytania – utrzymywały taki dług przez wiele dekad, a nawet generacji. Podobnie z deficytem budżetowym. W czasach wzrostu gospodarczego na niezbyt nawet imponującym poziomie 2 proc. i przy bezpiecznej dwuprocentowej inflacji 5 czy nawet 7 proc. długu nie wydaje się śmiertelnym zagrożeniem” – pisał niedawno noblista Paul Krugman. Można Krugmanowi nie wierzyć. I stać na stanowisku, że dług publiczny to najgorsze, co się krajowi może przytrafić. Jest to jednak postawa tyleż pryncypialna, ile oderwana od rzeczywistości. Bo kompletnie ignorująca fakt, że dług to jeden z podstawowych mechanizmów rozwoju w warunkach kapitalizmu.
Takiego zdania jest wielu ekonomistów zajmujących się problematyką długu. Na przykład Mark Blyth z amerykańskiego Brown University, autor głośnej książki „Austerity. The history of a dangerous idea” (Oszczędności. Historia niebezpiecznej idei). Przywołuje on kilka przemawiających do wyobraźni argumentów. Przecież gdyby nie dług, biedni na zawsze pozostaliby biedni (no bo skąd mieliby wziąć pieniądze na inwestycje). Można oczywiście próbować najpierw uskładać. Ale w skali makro to jest dopiero prawdziwa ślepa uliczka. Gdyby wszyscy odkładali na przyszłe inwestycje, to niewielu by konsumowało. A wobec tego wszelkie inwestycje straciłyby rację bytu, bo po co inwestować, skoro nie ma popytu? Aby uciec z tego zaklętego kręgu, firmy wymyśliły dług korporacyjny, który jest niczym innym jak obietnicą udziału w przyszłym zysku, wypracowanym z czynionych dziś inwestycji. Podobnie robią państwa, emitując dług publiczny. To też rodzaj inwestycji, która służy wielu celom, na przykład zwiększeniu produktywności obywateli. Jeśli państwo usprawni transport do jakiejś prowincjonalnej miejscowości, gdzie istnieje wysokie bezrobocie, to zwiększy mobilność tych osób. To będzie rzecz jasna wydatek, więc dług publiczny wzrośnie. Ale w konsekwencji ludzie zaczną tam zarabiać, zmniejszą się obciążenia socjalne dla budżetu, a jeszcze na dodatek ci zarabiający będą konsumowali i rozruszają lokalny rynek. W większości takich przypadków dług zacznie się więc spłacać sam.
Można dowodzić, że ten plan w przypadku Grecji po prostu się nie powiódł. A nawet pokusić się o wskazanie przyczyn tej porażki (choć nie wiem, czy „porażka” jest tutaj dobrym słowem, w końcu mówimy o kraju ciągle – mimo kłopotów – bogatszym od Polski i grającym w lidze najbogatszych gospodarek świata): można winić instytucje polityczne albo rynkowe (niekorzystna struktura greckiej gospodarki). Ale odmawianie Grekom prawa do prowadzenia ekspansywnej polityki fiskalnej w latach 2000–2008 jest trochę jak mówienie firmie przeżywającej poważne trudności, że „trzeba było siedzieć na d... i nie bawić się w przedsiębiorczość, skoro się nie ma do tego predyspozycji. Takie zabawy to tylko dla Brytyjczyków czy Amerykanów”. Za taką postawą kryje się niestety przekonanie, że kraje peryferyjne muszą na zawsze pozostać na peryferiach światowej gospodarki. I nie powinny w sposób bardziej aktywny podejmować prób zmiany swojego losu.

Mit drugi: Grecy są sami sobie winni

Zarysowany powyżej problem sprowadza się do powtarzania, że obecne problemy Greków wynikają przede wszystkich z ich własnych błędów. To nie jest uczciwy obraz sprawy. Również dlatego, że brakuje w nim kontekstu, w którym rozgrywała się najnowsza grecka tragedia. A jest to kontekst kluczowy i zawierający się w dwóch słowach – strefa euro. Oczywiście, że Greków nikt – przynajmniej formalnie – nie zmuszał do wejścia. Formalnie, bo otwarte pozostaje pytanie (ważne również dla Polski), czy kraj położony na obrzeżach geopolitycznych i cywilizacyjnych bloków podejmuje takie strategiczne decyzje w sposób równie suwerenny, co „szczęściarze”, tacy jak Wielka Brytania, Dania czy Islandia.
Tak czy inaczej, Grecy weszli do strefy euro. Choć dodać należy, że działo się to w zupełnie innym kontekście. Euroland był (i jest nadal) wielkim politycznym eksperymentem. Żaden z krajów decydujących się wówczas na integrację walutową nie wiedział, do jakiej unii wchodzi. Wtedy nikt nie zdawał sobie sprawy, że okaże się ona odpowiednikiem hotelu California ze słynnej piosenki zespołu The Eagles („Możesz się zameldować, kiedy tylko chcesz, ale nigdy nie wolno ci wyjść”). Powszechne było przekonanie, że wspólny pieniądz będzie tylko początkiem głębszej integracji gospodarczej. Że powstanie wspólna polityka fiskalna, rozwijany będzie system unijnej polityki społecznej. Przyszedł jednak ostry kryzys, który pokazał dwie rzeczy. Po pierwsze, że w trudnych momentach każdy sobie rzepkę skrobie. Na przykład programy ratowania systemów bankowych czy pakiety stymulacyjne finansowane były z budżetów narodowych. A po drugie, strefa euro okazała się świetnym wehikułem dla najsilniejszych gospodarek (takich jak Niemcy), których towary wręcz podbiły pozostałe rynki. A działo się tak głównie dlatego, że uczestnictwo w obszarze wspólnego pieniądza odebrało słabszym możliwość obrony drogą osłabienia swojej waluty i wspierania eksportu.
To wszystko nie byłoby jeszcze takie straszne, gdyby po obu stronach istniała gotowość do łagodzenia tych nierównowag. Ale kraje takie jak Niemcy stanowczo odmówiły jakiejkolwiek dyskusji o poszerzeniu traktatu z Maastricht o zakaz utrzymywania zbyt wysokich nadwyżek handlowych. Berlin od lat konsekwentnie ignoruje więc oskarżenia o prowadzenie neomerkantylnej polityki tzw. nowoczesnego niszczenia sąsiada. Zachowuje się przy tym tak, jakby nie dostrzegał związku między utrzymywaną od lat nadwyżką eksportową a zadłużeniem takich krajów jak Grecja.
Wszystko to sprawiło, że strefa euro coraz wyraźniej przypominać zaczęła dla tych ostatnich coś w rodzaju złotej klatki. Na pierwszy rzut oka dostęp do niej pomógł biednemu Południu w szybkim tempie nadgonić wiele cywilizacyjnych zaległości (infrastruktura). Ale ceną było kompletne rozregulowanie tamtejszych gospodarek. To znaczy zabójcze obniżenie ich konkurencyjności. Oraz otwarcie drzwi dla taniego kapitału spekulacyjnego z bogatej Północy (Niemcy i Holendrzy musieli przecież gdzieś zainwestować zarobione na eksporcie pieniądze), co stworzyło olbrzymią pokusę konsumpcyjną, a także presję na zwiększanie zarobków. Tylko że ganienie Południa za to, że tej pokusie się nie oparło, jest, delikatnie mówiąc, nieuczciwe. To było tak, jakby ktoś postawił przed chronicznie niedojadającym talerze pełne jedzenia. Ściągnął z jego karty kredytowej zapłatę i spokojnie obserwował, jak biedak rzuca się na górę smakołyków, co na pewno doprowadzi do niestrawności. A gdy okazało się, że nie ma z czego oddać, chwyta go za szyję, krzycząc: „Zaciskaj pasa!”.
I tu dochodzimy do kolejnej fundamentalnej kwestii – odpowiedzialności za kryzys zadłużeniowy. Na usta ciśnie się pryncypialne: dług to problem dłużnika. Ale znów, czy nie jest to postawa pełna hipokryzji? Przecież w większości przypadków nikt nie pożycza za darmo, zazwyczaj dostaje coś w zamian. Czasem są to wymierne pieniądze w postaci procentu, a czasem wartości niewymierne, jak wdzięczność, spokój czy szacunek. Już nawet na tym przykładzie widać, że dług to nie jest nigdy czysta strata. Dług jednej strony to dla strony drugiej jakaś forma inwestycji. – Powiedzmy, że inwestor kupił papiery dłużne emitowane przez rząd. Co tak naprawdę zrobił? Po prostu świadomie wybrał taką formę zainwestowania swoich nadwyżek finansowych. Nie zrobił tego za darmo. Dostał premię w wysokości aktualnego oprocentowania. Jeżeli wybrał kraj bardziej ryzykowny, tej premii było więcej. Jeśli teraz domaga się spłaty swoich zobowiązań za wszelką cenę, to w zasadzie powinien oddać uzyskany procent. Bo on był przecież ceną za poniesione ryzyko. A gdy to ryzyko się ziściło, on nie chce przyjąć tego do wiadomości. Innymi słowy domaga się specjalnych przywilejów. Taki układ nie jest fair i nie da się na nim budować zdrowego obrotu ekonomicznego – tłumaczył mi niedawno cytowany już badacz długu Mark Blyth.
W bardzo podobnym kierunku idą inni, na przykład amerykańscy ekonomiści Atif Mian i Amir Sufi, autorzy ważnej książki „House of Debt”. Oni uważają wręcz, że bez bardziej sprawiedliwego rozpisania odpowiedzialności za dług między dłużnika a wierzyciela kapitalizm będzie obfitował w nawroty kryzysów zadłużeniowych, takich jak ten obecny. Ale w przypadku obecnego kryzysu wokół Grecji nikt nie chce o tym słyszeć. Wina ma tu być wyłączna i oczywista. Mniejsza ze zdrowym rozsądkiem

Mit trzeci: Grecy nie chcą przełknąć gorzkiego, ale koniecznego lekarstwa

No właśnie. Krytycy hardego greckiego rządu lewicowej Syrizy próbują pozować na lekarzy, którzy już nie mogą wytrzymać z tym niesfornym pacjentem, co to nie wie, że to wszystko dla jego dobra. Ale to dosyć groteskowa sytuacja. Grecki pacjent przyjmuje gorzkie pigułki przepisane mu przez UE, EBC i MFW jedna za drugą od dobrych pięciu lat. Ich efekt? Po pięciu latach jest w Grecji totalna ekonomiczna katastrofa. Spadek PKB w latach 2008–2015 sięgnął 20 proc. Bezrobocie skoczyło z 7 do 25 proc. A dług ze 108 proc. skoczył do... 172 proc. PKB. Jeszcze kilka miesięcy temu popularne było przekonywanie, że winne są kolejne greckie rządy, które migały się od wcielania w życie kolejnych pakietów oszczędnościowych.
Tę argumentację podkopały jednak same instytucje (w Grecji nie wypowiada się już słowa „trojka”, bo to wywołuje same negatywne emocje). Otóż na przykład już pod koniec 2012 r. MFW opublikował raport głoszący, że wbrew wcześniejszym zapewnieniom polityka austerity jest jednak bardziej kosztowna, niż to pierwotnie się zdawało. Przynosi z sobą całą masę negatywnych konsekwencji. Takich jak na przykład czasowy spadek aktywności ekonomicznej ludności. Ten spadek sprawia z kolei, że trudniej jest spłacać zadłużenie. Bywa, że ono zamiast maleć (to był przecież cel oszczędności), rośnie. Na dodatek w takim obszarze jak Unia Europejska (a zwłaszcza strefa euro) kraje są z sobą gospodarczo powiązane. Wszystko to sprawia, że mnożnik fiskalny (negatywny efekt cięć na koniunkturę) jest dużo (ponad dwa razy) wyższy, niż to MFW czy Komisja Europejska pierwotnie zakładały. I jeżeli zareagujemy na to jeszcze głębszymi i szybszymi cięciami, to jakby podcinać gałąź, na której się siedzi. Od 2013 r. to samo powtarza główny ekonomista MFW Olivier Blanchard.

Z kolei na początku 2015 r. pojawił się raport analityków Europejskiego Banku Centralnego pod tytułem „Wpływ fiskalnych oszczędności na pewność ekonomiczną”. Sensem pracy było porównanie wpływu oszczędności na nastroje biznesu i konsumentów w 17 krajach OECD w latach 1978–2009. Wniosek? Fiskalna konsolidacja wcale nie uzdrawia atmosfery. Zarówno konsumenci, jak i biznes na wieść o rządowych oszczędnościach wcale nie myślą: „Aha, wreszcie wzięli się do roboty. To ja teraz wydam albo zainwestuję”. Przeciwnie, i biznes, i konsumenci po rozpoczęciu operacji austerity boją się jeszcze bardziej i jeszcze głębiej bunkrują swoje pieniądze, co dodatkowo nakręca spiralę dekoniunktury. Zamiast wyciągać gospodarkę na prostą, spycha ją coraz głębiej w przepaść. A najgorzej – dowodzą autorzy analizy – jest w krajach o słabych aparatach państwowych i mniejszej przejrzystości życia politycznego. Tam hasło „będą oszczędności” działa jak alarm „ratuj się, kto może! J Jednocześnie, gdy dochodziło do faktycznych decyzji w sprawie Grecji, decydenci tych samych instytucji zachowywali się, jakby nie wierzyli w raporty produkowane przez swoje własne piony analityczne. Po wyborczym zwycięstwie Syrizy sytuacja jeszcze się zaostrzyła. Nowy grecki rząd przytaczał w negocjacjach z UE, EBC i MFW dokładnie te same argumenty, co raporty EBC i MFW. Ale nikt w instytucjach nie chciał ich słuchać. Gdy Syriza zaproponowała, że będzie równoważyła finanse publiczne poprzez bardziej ofensywną i progresywną politykę podatkową, puszczono to mimo uszu. Mimo że takie rozwiązania w stu procentach zgadzały się z nową, wymierzoną w nierówności linią szefowej MFW Christine Lagarde. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest brutalna. „Instytucje” postanowiły prawdopodobnie ukarać Grecję. Żeby przykład Syrizy nie rozlał się na inne kraje z potencjalnie podobnymi problemami. I nie wymusił szerszej dyskusji o naprawie struktury strefy euro (choćby poprzez wprowadzenie kar za utrzymywanie nadmiernych nadwyżek bilansu handlowego). Doszło tu do sojuszu tych, którym obecny kształt strefy euro odpowiada (Niemcy), z potężnym lobby finansowym, które nie ma ochoty rezygnować ze swojej części zainwestowanych w Grecji wierzytelności. Zdecydowanie woląc, by Grecy zwrócili im je dzięki budżetowym oszczędnościom. To nie pierwszy przykład schematu, w którym biedniejsze warstwy społeczne (to w nich uderzają cięcia wydatków socjalnych) ponoszą ofiary, by ocalić lepiej sytuowanych posiadaczy kapitału przed stratami.

Mit czwarty: Unia dała Grekom wiele szans

27 lutego 1953 r., Londyn. Grecki minister finansów podpisuje porozumienie zadłużeniowe w sprawie anulowania lwiej części niemieckiego zadłużenia. Pochodzącego głównie z czasów Republiki Weimarskiej. Dokument był bardzo wspaniałomyślny. Republice Federalnej skreślono... połowę zobowiązań. Ale to nie koniec. W traktacie pojawiły się zapisy, że pozostała część długu będzie spłacana z nadwyżki eksportowej. Czyli z tego, co faktycznie zarobi. Taki zapis eliminował zagrożenie popadnięcia przez adenauerowskie Niemcy w zadłużeniową spiralę bez wyjścia. Na dodatek dokument dotyczył wszystkich (w tym również prywatnych) wierzycieli. Późniejsze restrukturyzacje (w tym Polska po 1989 r.) były negocjowane osobno z sektorami publicznym i prywatnym. A na dodatek przewidziano, że na wypadek problemów po stronie Bonn dojdzie do nowych negocjacji.
Dziś o podobnym traktowaniu Grecja nie może nawet pomarzyć. I to mimo że długo funkcjonuje przecież w „rodzinie” Unii Europejskiej. A patrząc na historię negocjacji, można zauważyć, że warunki są przez stronę unijną ustawicznie zaostrzane. Zwłaszcza od czasu, gdy do władzy doszła Syriza.
W tym momencie może się wydarzyć właściwie wszystko – od wymuszonej przez Unię zmiany rządu w Atenach, który dostanie jakąś formę pomocy w zamian za porzucenie marzeń o końcu austenity, po Grexit, który doradza Grekom coraz więcej ekonomistów. Niezależnie od tego, co się wydarzy, przegrany już jest. To idea integracji europejskiej. Jeszcze dekadę temu wydawała się ona zmierzać nieuchronnie w kierunku tworzenia globalnego mocarstwa. Dziś raczej przypomina, niestety, patologiczną rodzinę, której członkowie coraz bardziej otwarcie sobą gardzą. ©?