Ta sytuacja jest dość oczywista i niespecjalnie zaskakująca. To, co w tej historii jest wyjątkowe, to fakt, że w czasie kampanii wyborczej, w której w zasadzie nie istnieje temat komunizmu i PRL-owskiej przeszłości, swój kres znajduje jedyna branża, w której wprowadzono gospodarczą filozofię Okrągłego Stołu. Filozofię, która zakładała, że strajkujący robotnicy oprócz wolności dla kraju uzyskają rzeczywisty wpływ na swoje zakłady pracy.
Górnictwo stało się jednym z niewielu obszarów gospodarki, w którym rynkowe realia połączono z silnymi związkami zawodowymi i zaawansowanym technologicznie zapleczem.
Od rynku nie było ucieczki – otwarcie polskiej gospodarki na świat i rozpad Związku Radzieckiego oznaczały, że światowe, rynkowo ustalane ceny węgla miały coraz bardziej bezpośrednie przełożenie na życie każdej kopalni. Rynkowych realiów po prostu nie można było zignorować długoterminowo, nie można też było zasypać cenowych różnic prostymi dotacjami.
Reklama
Z drugiej strony brak prywatyzacji, solidarnościowe tradycje, relatywnie wysokie zarobki i wykształcenie górników sprawiły, że przez całe 25 lat wolnej Polski mieliśmy silne, dobrze zorganizowane górnicze związki.
Dodatkowo w polskim górnictwie nigdy nie brakowało doskonałych specjalistów – świetnie wykształconych inżynierów, spośród których wielu sprawdziło się w roli menedżerów – sukcesy firm produkujących urządzenia górnicze są tego przykładem.
Wykształcone kadry, świadomi swojej siły wykształceni zorganizowani pracownicy i mechanizmy rynkowe – te trzy elementy, które mogły pozwolić nam na zbudowanie nowoczesnego przemysłu, się nie sprawdziły.
Solidarnościowy, wywodzący się jeszcze z lat 70. mit społecznej gospodarki rynkowej okazał się snem, który zmienił się w koszmar. To bardzo smutne pożegnanie z marzeniem, które obiecywał piękny społeczny ruch Solidarności.
Banałem byłoby stwierdzenie, że ogół pracowników odrzucił długoterminowe perspektywy rozwoju na rzecz krótkoterminowych korzyści związanych z dodatkowymi wypłatami i pensjami. Dokładnie taki sam zarzut można przecież postawić zarządom – nie tylko górniczych firm, ale wielkich amerykańskich banków. "Shorttermizm" jest gospodarczą chorobą, która dotknąć może każdego – zarówno zwykłego sztygara, jak i sowicie wynagradzanego menedżera.
Czy katastrofa górnictwa jest dowodem klęski idei zbiorowej własności? Klęski polskiej klasy politycznej, polskich związkowców, a może polskich menedżerów? Według mnie to przede wszystkim kres marzeń o polskiej społecznej gospodarce rynkowej. Kres marzeń o dojrzałej demokratycznej własności i odpowiedzialnym dialogu pracowników z pracodawcami i polityków z obywatelami. Kres tak smutny, że w kampanii wyborczej politykom szkoda na niego słów.