Roweńky w obwodzie ługańskim. Jakie perspektywy ma chłopak, który z nich pochodzi?
Skończyłem szkołę w 1992 r., gdy rozpadał się ZSRR. Wtedy zaczynała się przemysłowa zapaść regionu. Od razu po technikum poszedłem do pracy. Dla wielu kolegów kopalnia była pierwszym miejscem pracy. Dla wielu ostatnim. Okoliczne ośrodki to miasta kopalnie. W Roweńkach było siedem, może osiem, w których pracowało 20 tys. ludzi. 80 proc. dorosłej populacji. Nawet teraz wielu idzie do opołczenija (pospolite ruszenie, tak separatyści określają swoje oddziały– red.) tylko dlatego, że nie mają gdzie pracować. W latach 90., gdy jeszcze nie było takiego upadku przemysłu, nie miałem alternatywy. Ludzie są przywiązani do miejsca pracy. Nigdzie nie wyjeżdżają. Pierwszy raz pojechałem do Kijowa w 2010 r. Miałem ponad 30 lat. Byłem pod ogromnym wrażeniem, gdy widziałem ludzi siedzących w kawiarniach, zamawiających drogie potrawy. Pomyślałem, że trafiłem do Europy. Donbas był i pozostaje czymś, co można nazwać podpaństwem. W sensie gospodarczym, politycznym – bo przez lata należał do Partii Regionów – i kulturowym.
Po technikum poszedłeś do kopalni.
Miałem 19 lat, dostałem dowód osobisty i poszedłem do pracy.
Reklama
Tam wtedy była Ukraina?
Reklama
Była i nie była. Kiedyś zadano mi pytanie, czy coś takiego jak na Ługańszczyźnie mogło się wydarzyć w innym regionie, np. w Odessie. Raczej nie. Splot sytuacji gospodarczej z koniecznością ciężkiej pracy fizycznej, brakiem ideologii plus mieszanka narodowościowa. Wystarczyło to zmiksować i skierować na tory separatyzmu. Ostatnio rozmawiałem z dziewczyną, która uciekła z Doniecka. Jej tata jest za Rosją, mama za Doniecką Republiką Ludową (DRL), a ona ma to wszystko gdzieś. Mój ojciec dziś jest za DRL, choć wcześniej poprawiał moje błędy, gdy ćwiczyłem z nim ukraiński. Kiedyś mi powiedział, że on „tak lubyw spiwuczu ukrajinśku mowu”, a tu takie coś się wydarzyło. Baza była ukraińska, ale nastroje już takie nie były.
Jest opinia, że Donbas stawia na dostatek lub wyobrażenie o nim, a nie na wolność.
Mieszkańcy codziennie widzieli wojnę. Od lat codziennie walczyli o przeżycie – w kopalni, w fabryce. Cały czas byli na granicy życia i śmierci. Nie to, że głodowali, ale poziom życia był tak niski, że jedyne, do czego mogli dojść, to jego poprawa. Nie kierowali się żadną ideą, bo Ukraina takiej nie stworzyła, a i dziś „russkij mir” nie stał się dla nich ideologią. Jak tylko wróci tam Ukraina i pozwoli im normalnie żyć, będą za nią.
W twojej książce jeden z bohaterów, Anton, skarży się na wysoką śmiertelność w kopalniach.
Rocznie ginęło 200–300 osób. To się na tyle często zdarzało, że schodząc na zmianę, pytaliśmy, czy mamy dziś śmiertelny dzień, czy nie. Część wypadków, które wynikały z winy kierownictwa, starych technologii, niedostatecznych zabezpieczeń itd., spisywało się na osobistą nieostrożność. Wszyscy wiedzieli, dlaczego ktoś zginął. Kierownik pospieszał, człowiek dotknął nagiego przewodu. Kopnął go prąd i tyle. Powiedzieli, że zrobił to sam z siebie. To, że takie rzeczy się codziennie zdarzały, wpłynęło na naszą mentalność. Ludzie przywykli do kłamstwa. W kopalni była ograniczona widoczność, a jak jeszcze zaczynał pracować kombajn, w powietrzu zaczynały krążyć drobinki pyłu. Zwykłe oddychanie stawało się wysiłkiem. Człowiek momentalnie pokrywa się potem. Jak po trzech wejściach do sauny. Ludzie wewnętrznie czuli, że to niesprawiedliwe. Tak być nie powinno. Mogli nie być wykształceni, ale rozumieli, że to nieludzkie. Bo tak ludzie nie żyją. Poczucie niesprawiedliwości było w nich już wtedy.
Na zdjęciu, które nam dałeś, jesteście w zwykłych ubraniach. Ktoś w podkoszulku, ktoś w marynarce. Nie dostawaliście roboczych katan?
Rzadko. Jak już dostaliśmy, szybko się darły. Ludzie chodzili do pracy, w czym popadło.
Ile lat tam pracowałeś?
Dwanaście. Przeszedłem kilka szczebli. Zaczynałem od prostego fizycznego. Tam jest taki przenośnik taśmowy, sypie się na niego węgiel i transportuje. Stara technologia. Ten węgiel zawsze się zsypywał z przenośnika. Zadaniem robotnika było stać całą sześciogodzinną zmianę i wsypywać węgiel z ziemi z powrotem na taśmę. Były przypadki, że wagoniki spadały z torów, trzeba było je podnieść i parę metrów przetransportować. Te wagoniki były strasznie ciężkie, więc trzeba było się nieźle zaprzeć, żeby je ruszyć. Między sobą nazywaliśmy to pierdzącym promem, bo nie dawało rady tego zrobić bez pierdzenia. Potem zostałem brygadzistą, który zarządza dziesięcioma ludźmi, następnie pomocnikiem naczelnika, a na koniec już pracowałem z dokumentacją. Moim zadaniem była technika bezpieczeństwa. Zajmowaliśmy się wentylacją. Stoją dwa wentylatory, jeden zasysa powietrze, drugi wydmuchuje. Wiele razy widziałem, jak wynoszą zabitego. Przychodzisz do pracy, a tam koło zniszczonego kombajnu leżą szczątki. W mojej książce młody Anton przychodzi do dziadka, a ten mu mówi, że w kopalni, jak na wojnie – jak nie zabije, to pokaleczy. Oni codziennie szli i nie wiedzieli, czy wrócą do domu.
Miałeś takie przypadki?
Trudno mi nawet policzyć, ile śmierci w tym czasie się zdarzyło. Były różne wypadki – jeden zabity, trzech, pięciu naraz. Każdego miesiąca ktoś ginął. Jeszcze gorzej było w kopalniach gazowych. Metan wybucha przy stężeniu 2 proc. W kopalniach gazowych ten metan znajduje się między cząstkami węgla. Kiedy węgiel się wydobywa, wydziela się metan. Stężenie rośnie i wybuch. W kopalniach zdarzały się wypadki po 30–50 osób zabitych. W Stanach, gdy ktoś ginie w kopalni, to jest jakaś niewiarygodna tragedia. My poziomem śmiertelności chyba tylko z Chinami możemy rywalizować.
Sporo tych kopalń należy do oligarchów. Stać ich na modernizację i poprawę warunków pracy. Dlaczego tego nie robią?
Inwestycje w kopalnie powinny być na tyle duże, by cały proces pracy przeszedł na cywilizowane normy, jak w USA. Automatyczne wydobycie węgla, normalna wentylacja. To wymaga ogromnych kosztów. Oligarcha Rinat Achmetow pierwsze, co zrobił po przejęciu części kopalń, to optymalizacja zatrudnienia. Czyli zwolnienia, obniżanie pensji i zwiększanie norm wydobycia. Inwestycje długoterminowe były nieopłacalne. Państwo nie ceni wartości człowieka. Czy zginął jeden, czy dwustu. Statystyka. Między nimi nie ma różnicy. Mogli kupić jakiś sprzęt, ale po to, by zwiększyć wydobycie, nie bezpieczeństwo. Achmetow nie kupował kopalń, tylko brał je w dzierżawę na 50 lat. To wystarczający czas, by wydobyć z nich cały węgiel, a potem je porzucić. On nie potrzebował inwestycji, bo to nie jego własność.