Moja przygoda związana z grami to była nieustanna pogoń i notoryczny zawód. Gdy miałem Pegasusa, zazdrościłem koledze z podwórka, że ma więcej gier. Potem on mi zazdrościł, gdy mama kupiła mi Segę MegaDrive. Niestety przebił nas inny kompan, który na urodziny dostał Segę Saturn. Ale i on szybko poczuł niedosyt, gdy u mnie pojawił się PSX. I tak ta historia ciągnęła się przez lata. Czas krótkotrwałych radości i dłużej trwającego zawodu i oczekiwania, aż kolega zaprosi do siebie na grę, wspominam jednak z rozrzewnieniem.

Reklama

Zapewne tak już mamy, że to, co było kiedyś, pamiętamy jako lepsze, niżeli było w rzeczywistości - ale i tak uśmiecham się na samą myśl o lokalnym turnieju w FIFĘ 98 czy całonocnych rozgrywkach w Heroes 3. Potem jednak nastąpiła długa przerwa. Kilka razy dosięgła mnie moc nowej Cywilizacji czy Europy Universalis, ale szybko wracałem do codziennych obowiązków, a rozgrywki zaczynające się wieczorem i kończące nad ranem należały do rzadkości. I to mimo że stać mnie na komputer mogący udźwignąć każdą grę, co oczywiście kilkanaście lat temu pozostawało w sferze marzeń.

Z mieszanymi uczuciami przyjąłem więc zaproszenie z zaprzyjaźnionej agencji PR-owej na odbywające się właśnie Warsaw Games Week, czyli "imprezę, której nie można przegapić". Zabrałem jednak kolegę-przewodnika i poszedłem. Założyłem na głowę Playstation VR, a w dłoń wziąłem coś, co miało służyć za karabin. Nadzieje były wielkie. Kolega mówi: "poczujesz się jak na polu bitwy". Nigdy nie byłem na żadnym polu bitwy, ale jeśli tak ono wygląda w rzeczywistości - cieszę się, że żyjemy w czasach, gdy nikt nie szturmuje naszych granic. Niska rozdzielczość, ziarnisty, trochę rozmazany widok. Cóż, wirtualna rzeczywistość przegrywa z analogową.

Obejrzałem też kilka pokazów gier, które są w fazie pre-alpha (swoją drogą, jak się nazywa faza wcześniejsza od pre-alpha?). Choć bałem się, bo lista obostrzeń wygłaszana każdorazowo przez cerbera pilnującego porządku była dłuższa niż regulamin poruszania się po Rządowym Centrum Bezpieczeństwa. A gdy spojrzałem w ekran telefonu, żeby odczytać SMS-a, dwóch panów przypomniało mi szybciej, że obowiązuje zakaz robienia zdjęć, niż działała pokazówka gry.

Na szczęście można było też porozmawiać z miłymi ludźmi. Przykład? Zaczepiła mnie choćby miła pani przebrana za jakąś postać z gry (niestety nie rozpoznałem) i spytała, czy chcę sobie z nią zrobić snapa. Jeszcze rok temu uznałbym tę propozycję za tyleż nieprzyzwoitą, co kuszącą, ale już od kilkunastu miesięcy wiem: zrobienie sobie snapa polega na doklejeniu do swojej facjaty psiego pyska i udostępnienie tej cudnej kompozycji w internecie. Podziękowałem.

Czułem się więc na Warsaw Games Week jak stary stetryczały dziad, który powtarza tylko pod nosem "a za moich czasów to było lepiej". Wiem jednak, że to złudzenie; że lepiej wcale nie było. Było inaczej. Dla wielu osób - widziałem to na własne oczy - genialnie. Biegali z miejsca w miejsce i z wypiekami na twarzy opowiadali znajomym, co widzieli. Warsaw Games Week to być może najlepsza impreza dla graczy w Polsce.

Tyle że gdzieś w kącie stał stary PSX z włączonym leciwym Tekkenem. Nie było kolejek. A ja przypominałem muzealny eksponat, gdy emocjonowałem się ruchami kanciastych postaci. I tak się zastanawiam, kiedy do rezerwatów zaczną przyjmować korzystających z hełmów VR. I czy za kilkanaście lat tak jak ja wspominam z sentymentem do wieczorów przy Panzer General II, dzisiejsi uczestnicy WGW będą szukali Dishonored 2 na stoiskach ze starociami.