Za naszą wschodnią granicą mają się odbyć tradycyjne ćwiczenia Zapad. Poprzednio, w 2013 r., Rosjanie ćwiczyli w ich ramach m.in. atomowe uderzenie na Warszawę i desant na państwa bałtyckie. A było to jeszcze przed skokowym wzrostem agresywności rosyjskiego reżimu, czego przejawem była napaść na Ukrainę. Ale skala omawianych przewozów nie wydaje się uzasadniona wyłącznie ćwiczeniami. Przyczyna może leżeć gdzie indziej.
Równolegle narasta presja na Mińsk. Moskwie nie podoba się odwilż, do jakiej doszło w relacjach Białorusi z państwami Zachodu. Rosyjskie instytucje propagandowe, w tym największe kanały informacyjne, wzmogły kampanię wymierzoną na przykład w przejawy choćby nieznacznej białorutenizacji mniejszego sąsiada. Każda oznaka przywiązania do języka białoruskiego – którego ostatnio władze przestały się wstydzić – spotyka się z histerią mediów, krzyczących o groźbie ucisku osób rosyjskojęzycznych, co w doszczętnie zrusyfikowanej Białorusi wygląda mocno kuriozalnie. Kilka dni temu rosyjski Pierwyj Kanał zaatakował kierownika Towarzystwa Języka Białoruskiego, historyka Aleha Trusaua, który w swojej książce o historii średniowiecznej Europy miał określić Białorusinów jako jedynych spadkobierców Rusi, a Rosjan – za wywodzących się w prostej linii od Tatarów.
Problem w tym, że w cytowanej książce takie słowa nie padają. Rosyjskim propagandystom niezgodność tez z faktami jednak nie przeszkadza. Kolejny przykład dał prorok "russkiego miru", publicysta Władimir Sołowjow, który podczas swojego tournée poświęconego krzewieniu idei jedności trzech narodów wschodniosłowiańskich pod berłem Władimira Władimirowicza kilka dni temu odwiedził także Mińsk. Niektórzy widzowie krzyczeli podczas show: "Weźcie nas do siebie, jak wzięliście Krym". Na Białorusi pod tym względem jest potencjał, by powtórzyć tu rosyjską wiosnę z 2014 r., czyli inscenizowany, prorosyjski bunt. Sołowjow tymczasem poskarżył się wczoraj, że władze w Mińsku celowo ograniczyły sprzedaż biletów, a miejscowa bezpieka śledziła nad Świsłoczą każdy jego krok. Podobne historie przynosi każdy dzień.
Taką czarną kampanię wymierzoną w Alaksandra Łukaszenkę Rosjanie realizowali w 2010 r. podczas poprzedniej odwilży w relacjach Mińska z Zachodem. Szczytem tamtej wojny propagandowej był trzyodcinkowy film "Kriostnyj batka" (Tata chrzestny, co jednocześnie było nawiązaniem do mafijnego tytułu i słowa „Baćka”, którym Łukaszenka bywa określany w narodzie). Film w sensacyjnym tonie powtarzał wszystkie prawdziwe i mniej prawdziwe zarzuty przeciwko białoruskiemu prezydentowi. Moskwa osiągnęła wówczas swój cel. Łukaszenka poszedł na ustępstwa gospodarcze, a rozpędzeniem protestów w powyborczą noc z 19 na 20 grudnia 2010 r. uniemożliwił kontynuację zbliżenia z Zachodem.
Tym razem poza samym storpedowaniem współpracy cel może być znacznie dalej idący. Od co najmniej trzech lat Kreml zwiększa presję na Łukaszenkę, by ten zgodził się na umiejscowienie nad Świsłoczą rosyjskiej bazy wojskowej z prawdziwego zdarzenia. Obecnie, mimo znacznego stopnia zintegrowania obu armii, na Białorusi formalnie istnieją jedynie dwa rosyjskie obiekty wojskowe z nieznaczną liczbą obsługujących je żołnierzy. Białorusini przez długie miesiące udawali nawet, że żadne rozmowy o bazie się nie toczą. Dane dotyczące przetargów mogą wskazywać, że w 2017 r. presja na budowę bazy istotnie się zwiększy. Jeden z rosyjskich dyplomatów mówił DGP, że po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa Rosja może zaktywizować swoje działania w regionie. O ile Trump spełni jej nadzieje na prowadzenie „mniej konfrontacyjnej polityki”.
Pierwotnie w kontekście lokalizacji bazy na Białorusi wymieniano północno-zachodnią część kraju, bliższą granic Polski czy Litwy. Później Rosjanie zmienili zdanie i proponowali miasta bliższe granicy ukraińskiej. Presja na niechętny Władimirowi Putinowi rząd w Kijowie ma rosnąć, a silny kontyngent wojskowy na Białorusi pozwoliłby uczynić niebezpieczną kolejną granicę Ukrainy, co odciągnęłoby część oddziałów miejscowej armii od bezpośredniej granicy z Rosją. Kreml ma się na co złościć na białoruskiego sojusznika; nieoficjalnie wiadomo, że w 2014 r. Białorusini odmówili prośbie o udostępnienie rosyjskiej armii własnego terytorium. Co gorsza, pozwolili Ukraińcom remontować w swoich fabrykach śmigłowce uszkodzone podczas walk na Zagłębiu Donieckim.
Rosyjski dyplomata sugerował w rozmowie z nami, że Łukaszenka jest już stary, więc powinien zacząć myśleć o następcy, któremu – to już dorozumiany wniosek – Kreml może pomóc w zmianie władzy. A tych na horyzoncie nie widać. Jego najstarszy syn Wiktar, choć wpływowy, jest kompletnie pozbawiony charyzmy. Z kolei szef prezydenckiej administracji Alaksandr Kosiniec, także wymieniany jako potencjalny następca, nie ma wystarczających wpływów, by móc sprawnie podporządkować sobie państwo. Tego typu zawoalowane pogróżki pod adresem Łukaszenki pojawiają się zawsze wtedy, gdy Rosja chce coś od Białorusi uzyskać. Pomimo że słowa o starzeniu się Łukaszenki są mocno przedwczesne. Prezydent lubi demonstrować swoją tężyznę fizyczną, a i jego obecny wiek (62 lata) nie pozwala mówić o rychłej konieczności przejścia na emeryturę, stawiając raczej go wśród światowych średniaków.
Łukaszenka dostrzega negatywny trend. W ten sposób należy rozumieć propozycję, którą zgłosiła Partia Liberalno-Demokratyczna imitująca opozycję, ale w istocie grająca po stronie władz. Jej działacze chcieliby, by w 2018 r. równolegle z wyborami lokalnymi odbyło się referendum wydłużające kadencję prezydenta z pięciu do siedmiu lat. Łukaszenka doskonale zdaje sobie sprawę, że Rosjanom najłatwiej byłoby go obalić – gdyby tylko faktycznie zechcieli – właśnie przy okazji procesu wyborczego. Spokój dłuższy o dwa lata byłby wart każdej ceny, a kolejne wybory prezydenckie odbyłyby się nie w 2020, ale w 2022 r. W przyszłym roku w przyjacielskich relacjach białorusko-rosyjskich możemy więc oczekiwać wielu ciekawych wydarzeń. Takich, które mogą być świetną ilustracją bon motu księcia Armanda Jeana de Richelieu – "Boże, strzeż mnie od przyjaciół; z wrogami poradzę sobie sam".