Kliki, układy, nepotyzm, oderwanie od człowieka – to o sądach. Zadziałało. Choć wymiar sprawiedliwości miał swoje za uszami i wymagał radykalnej przebudowy, jego wizerunek był o niebo gorszy niż rzeczywistość. Prezes PiS Jarosław Kaczyński wykorzystał społeczną potrzebę zmian i sięgnął po pełną pulę. Pomogła mu opozycja, która zamiast przedstawić własny pomysł na zmiany w sądach, broniła zastanego porządku. To nie mogło się społeczeństwu podobać. Nie pomogło kilkaset tysięcy ludzi na ulicach latem 2017 r. wołających "Wolne sady!", większość Polaków przyjęła działania PiS z aprobatą albo chociaż przychylną obojętnością.
W polityce zagranicznej, obronnej, fiskalnej, gospodarczej i w sądownictwie zmiany zostały już przeprowadzone, elektorat jest zadowolony, poparcie dla PiS rośnie. Czas na samorządy. Przejęcie władzy na poziomie gminnym i powiatowym w jesiennych wyborach jest dla Prawa i Sprawiedliwości istotnie z dwóch powodów. Po pierwsze – pozwoli ułożyć ostatni element systemowej układanki. Kaczyński nie kryje się z tym, że samorządności w obecnym kształcie nie poważa – według niego mankamenty systemu przeważają nad zyskami. W styczniu 2017 r., gdy pojawił się pomysł wprowadzenia dwukadencyjności w samorządach, mówił w TVP Wrocław: Chcę bardzo mocno podkreślić, że ci, którzy są dobrymi wójtami, burmistrzami czy prezydentami, w żadnym razie nie mają zamkniętej drogi do dalszego udziału w życiu publicznym, zarówno na poziomie samorządowym, jak również na poziomie ogólnopolskim. Nie chodzi o to, by kogoś dyskryminować. Chodzi o to, by zmienić miejsce, w którym działają (...). Chodzi właśnie o to, że to wszystko, co jest często źródłem niedobrych zjawisk, a nawet patologii w samorządach, zostało jednym ruchem zlikwidowane. Drugi powód jest polityczny i oczywisty – zwycięstwo jesienią otworzy PiS drogę do utrzymania rządów po wyborach parlamentarnych w 2019 r.
Dla opozycji sprawa jest o tyle istotna, że przegrana samorządowa zepchnie ją na dno sondaży, z których trudno jej się będzie wydobyć. Wszystko wskazuje na to, że PiS się uda.
Spójrzmy na liczby. W Polsce mieszka 38 mln osób, z tego 12,6 mln w 66 miastach na prawach powiatu. To największe ośrodki miejskie, ale też bardzo zróżnicowane pod względem liczby mieszkańców – od Warszawy (1,7 mln) do Sopotu (36 tys.). Reszta Polaków żyje na wsiach, w małych miejscowościach i mniejszych miastach. Z badania "Ranga wyborów samorządowych i zainteresowanie decyzjami władz różnych szczebli", przeprowadzonego tuż przed głosowaniem w 2014 r., wynika, że to właśnie mieszkańcy małych ośrodków przywiązują największą wagę do wyborów samorządowych. Zestawmy te dane z tymi informacjami płynącymi z badania dotyczącego prestiżu zawodów, także robionymi przez CBOS w 2014 r. Z nich wynika, że na samym dole hierarchii poważania społecznego znajdują się poseł, działacz partii politycznej i radny gminny. Burmistrz znajduje się na ósmym miejscu od końca, na 30 badanych zawodów.
Reklama
Skąd ta rozbieżność? Dlaczego wybory na radnych, burmistrzów, prezydentów uznajemy za ważne, samorządność generalnie za istotną, ale jej przedstawicieli oceniamy tak nisko? Odpowiedź jest prosta – na poziomie gminnym i powiatowym wyborcy stykają się na co dzień z ułomnościami samorządności: nepotyzmem, zblatowaniem elit i biznesu, brakiem społecznej kontroli. Ich negatywna ocena wynika z bezpośrednich obserwacji, nie z przekazów medialnych. Cenią samorządowe mechanizmy, ale nie ludzi, którzy je wprowadzają w życie.

Co widać na dole

Najpierw zastrzeżenie – nie oceniam tu polskiej samorządności jako takiej, jej zalet i wad, ale staram się odsłonić to, co jest zamiatane pod dywan. Przy czym, co ważne, skupiam się na samorządowej Polsce powiatowej. Wielkie miasta w tych wyborach to prestiż, ale dla PiS – z punktu widzenia przebudowy systemu – władza w gminach i powiatach jest istotniejsza.
Wynaturzenie 1. Kolesiostwo i nepotyzm. Wielkomiejskiemu elektoratowi trudno pewnie to sobie wyobrazić, ale można wybrać pracę za 2 tys. zł na rękę w urzędzie lub spółce podległej miastu, a nie za 3 tys. zł w prywatnej firmie. Powody wyboru też mogą być poza prowincją niezrozumiałe: spokój, przestrzeganie zapisów prawa pracy, pewność zatrudnienia, mniejsze obciążenie zadaniami, styl zarządzania.
Nad pracą w sektorze samorządowym trzyma pieczę burmistrz, wójt lub prezydent. Czym dysponuje? W zależności od wielkości samorządu: urzędem, podległymi spółkami (komunalnymi, komunikacyjnymi, mieszkaniowymi), ośrodkami pomocy społecznej, kultury, sportu, szkołami, przedszkolami, ośrodkami zdrowia, szpitalami. Nie bez przyczyny większość członków partii i stowarzyszeń działających na poziomie gminnym lub powiatowym jest zatrudnionych w takich miejscach. Przy czym jedni najpierw się zapisali, a potem dostali pracę, zaś drudzy zapisali się, bo już pracują i przynależność pomoże im ten etat utrzymać. Czym mniejszy samorząd, tym władza wójta, burmistrza, starosty nad pracą większa. Opowieści o zatrudnianiu sprzątaczek czy pomocy biurowej po linii partyjnej mogą brzmieć kuriozalnie, lecz są prawdziwe. Taka transakcja daje obopólne korzyści: dla zatrudnionego oczywiste, stowarzyszenie czy partia ma ludzi choćby do prowadzenia kampanii wyborczych.
Prawo zobowiązuje urzędy do przeprowadzania konkursów na część stanowisk i one w rzeczywistości się odbywają, cóż z tego, skoro na lokalnych forach internetowych zwykle można przeczytać nazwisko zwycięzcy jeszcze przed rozstrzygnięciem. W żargonie nazywa się to "konkursem na Kowalskiego" (w miejsce Kowalskiego wstaw właściwe nazwisko). To prowadzi do sytuacji, że w urzędach i spółkach zależnych nie ma konkurencji, bo nie ma jasno określonych zasad, na których można by rywalizować.
Podobne zależności są w radach gmin, miast, powiatów. Nie ma powodu zakładać, że próg wejścia do działalności samorządowej zawieszony jest w każdym przypadku tak nisko i motywacją są zawsze własne korzyści, bo wielu kandydatów do rad to prawdziwi społecznicy. Ale system działa tak, że nawet idealistów szybko omota. W radach dominują ludzie albo pracujący w jednostkach samorządowych (różnego szczebla), instytucjach i placówkach im podległych, albo tacy, którzy mają tam kogoś z rodziny. W małych miejscowościach to naturalne. Takie powiązanie wystawia ich z automatu na polityczny cel, bo łatwo na nich naciskać. Co prawda samych radnych nie można zwolnić bez zgody rady, co w praktyce się nie zdarza, ale już ich rodziny tak. To polityka, więc naiwnością zakładać, że wójt, prezydent, burmistrz z tej możliwości nie korzysta.
Dystrybucja samorządowej pracy przekłada się bezpośrednio na wynik wyborczy w małych gminach. Tu wójt dysponuje setką miejsc pracy w podległych jednostkach, a do wygranej wystarczy niecałe tysiąc głosów. Zatrudnieni wraz z rodzinami przeważą wynik głosowania. W większych gminach i miastach przełożenie nie jest tak bezpośrednie, bo samorząd nie jest pracodawcą dominującym. Ale – tu możemy wrócić do wielkomiejskich zaskoczeń – w małych miejscowościach praca w urzędzie bywa postrzegana jako prestiżowa. Cóż z tego, że gorzej płatna. Urzędnicy czy kierownicy jednostek to miasteczkowa i powiatowa elita, a wygrana w wyborach samorządowych zależy od trzech czynników: pieniędzy, znaczenia i wpływu środowisk, które kandydata popierają, oraz od jakości kampanii wyborczej. Zatrudni są naturalnym zapleczem kandydata, niezbędnym podczas prowadzenia kampanii.
Wynaturzenie 2. Zblatowanie. Termin nieostry, ale wyborcy jasno wyczuwają jego znaczenie – chodzi o związki między biznesem a władzą. Przy czym nie każdego rodzaju, ale te prowadzące do obopólnych zależności.
Pokażę to na przykładzie kampanii wyborczych. Zgodnie z prawem kandydat startujący na radnego, wójta, burmistrza, prezydenta ma pewien limit wydatków, którego nie może przekroczyć. Określa to kodeks wyborczy. W 2014 r. kwota wydatków przypadających na mandat radnego wynosiła w wyborach do rady gminy nie większej niż 40 tys. mieszkańców – 1 tys. zł, w gminach większych – 1,2 tys. zł, w wyborach do rady miasta na prawach powiatu – 3,6 tys. zł, a wyborach do sejmiku województwa – 6 tys. zł. Bardziej skomplikowane jest to przypadku kandydatów na wójta, burmistrza, prezydenta – w gminach do 500 tys. mieszkańców ustala się współczynnik wydatków. W 2014 r. mnożyło się liczbę mieszkańców przez 60 gr – co oznacza, że np. w 40-tysięcznym mieście kandydat mógł wydać maksymalnie 24 tys. zł.
Wszyscy samorządowcy to wiedzą – za takie pieniądze nie da się przeprowadzić kampanii wyborczej. Plakaty, ulotki, spotkania, wynajęcie sal, nagłośnienia, billboardy, reklama w mediach, gadżety, często usługi zewnętrznej firmy specjalizującej się w strategiach kampanijnych – wystarczy wziąć do ręki kalkulator i policzyć. Niektórzy wydają nawet 10 razy więcej. Ale w sprawozdaniach do Państwowej Komisji Wyborczej wszystko się zgadza, choć często znajdują się tam kuriozalne pozycje, jak ogłoszenie w prasie za 20 zł albo miesięczna emisja reklamy na portalu internetowym za 30 zł.
Pieniądze idą pod stołem. Ale skąd się biorą i jak są rozliczane? Kto jest u władzy, może wykorzystać spółki. Prosty mechanizm – podpisujesz umowy-zlecenia na wykonanie lipnych usług ze swoimi ludźmi i w ten sposób wyprowadzasz pieniądze. Ale to mało. Zostaje biznes. Są tacy przedsiębiorcy, którzy dają po kilka tysięcy każdej ze stron, zabezpieczając sobie w ten sposób dobry kontakt ze zwycięzcą, a są i tacy, którzy ryzykują i stawiają na jedną osobę. To już inwestycja, bo jeśli taki kandydat wygra, musi dać zarobić. W przetargach. I tak też się staje.
Zostaje jeszcze problem płatności. W sprawozdaniu kandydat pisze, że wydał na billboardy 100 zł, w rzeczywistości wykupił je za 10 tys., więc musi zadbać o słupa na fakturę. To kolejne zaprzyjaźnione firmy. Biorą faktury na siebie, dzięki czemu mają koszty, pieniądze dostają od sztabów pod stołem. A po wyborach – wdzięczność.
Dlaczego o tym mechanizmie nie pisze się i nie mówi głośno? Po pierwsze – jest normą (choć istnieją wyjątki). Po drugie – nikt nie jest zainteresowany jego ujawnieniem. Robią tak zwycięzcy i przegrani, więc ogłoszenie poczynań przeciwnika naraża na kontratak. A prawo łamie każdy stosujący ten proceder. Po trzecie – PKW może sprawozdania zweryfikować od strony merytorycznej, ale nie formalnej. Brakuje jej narzędzi. Wyłapie, że przelew został puszczony nie z tego konta, ale nie to, że faktura za usługę została zaniżona kilkadziesiąt razy.
Wynaturzenie 3. Kliki polityczne i brak rozliczeń. Czym mniejsza gmina, tym mniejsza rotacja samorządowców. Zarówno na poziomie rad, jak i włodarzy. Małe urzędy obstawione są przez ludzi, którzy nic innego nie potrafią, jak tylko uprawiać politykę. Wielu wójtów, prezydentów, starostów, sekretarzy nie poradziłoby sobie na rynku pracy. Nie w tym sensie, że nie znaleźliby zatrudnienia, ale nie znaleźliby za pieniądze, które płaci samorząd. 8 tys. – 12 tys. zł, a takich kwot sięgają zarobki najważniejszych samorządowców gminnych i powiatowych, to pieniądze nieosiągalne na gminnym i powiatowym rynku.
Brak konkurencji powoduje degenerację. Tę objawiającą się wynaturzeniami opisanymi wyżej, ale też tę bardziej prozaiczną – charakterologiczną. Bo włodarz jest w stanie popełnić każde świństwo, gdyż finansowy byt jego i jego rodziny zależy tylko od stanowiska. Co ważne, polityki gminnej i powiatowej wyborcy nie obserwują w telewizorze, tylko w drugim pokoju. Inaczej przyjmowana jest informacja, że warszawski polityk leniuchuje i obija się w robocie, inaczej, że pan Antoni, władza od czterech lat, bimba od ósmej do szesnastej, a widzi to codziennie 50 pracowników urzędu.
Polityczne kliki, rozumiane czysto socjologicznie jako podgrupy z silnymi więzami, jasno sprecyzowanym celem i wartościami innymi niż cele grupy – w wersji samorządowej będzie to utrzymanie miejsca pracy – trudno rozbić. Głównie z powodu słabych mechanizmów kontroli. Powinny to robić media lokalne. Wiele robi i ujawnia sprawy trudne, prowadzi własne dziennikarskie śledztwa, ale też wiele z władzami się dogaduje. W myśl zasady: kasa za spokój. Zamiast patrzeć samorządowcom na ręce, relacjonuje ich działania, nie umieszczając ich w kontekście i tak naprawdę pełniąc funkcję samorządowych działów PR. W zamian dostaje ogłoszenia. W ten sposób zostają finansowo uprzywilejowane przez władze, co stawia je w lepszej finansowej pozycji niż te walczące.
Te zależności prowadzą do takich absurdów, że nawet sprawcy najgłośniejszych powiatowych afer nie ponoszą konsekwencji, bo nie ma nacisku społecznego, któremu taki samorządowiec musiałby ulec. Jak to wygląda w praktyce? Przykład: burmistrz łamie zapisy ustawy antykorupcyjnej. O sprawie dowiaduje się wojewoda i wzywa radę miasta do wygaszenia mandatu. Tam burmistrz ma większość, więc radni umywają ręce i mandatu nie wygaszają. A burmistrz mówi publicznie: do wyborów ledwie kilka miesięcy, procedurę się przeciągnie. Po wyborach sprawy nie ma.
Wyborcy obserwują to i zżymają się: Boże, widzisz i nie grzmisz! Ale prawo takie właśnie jest. Jeśli burmistrzowi wspólnie z radą uda się przeciągnąć sprawę do wyborów, konsekwencji nie poniesie.

I PiS znów wygra

Nie za czarny to obraz? Przypomnę: nie opisuję tu samorządności jako takiej, a jej wynaturzenia. One są na tyle istotne dla strategii kampanijnych, że dla wyborców oczywiste. Czasami mówi się o nich i pisze, ale wśród włodarzy dominuje przekaz: nic się nam tak po 1989 r. nie udało, jak samorządy. Że się udało, to jedno, że nie do końca – to drugie. Nie tylko samorządowcy tak mówią, przez 25 lat powtarzały to kolejne rządy. Głośno o sukcesach, cicho o problemach. Nepotyzm i związki finansowe to materia, w której służby państwa mają środki kontrolne, rzadko jednak wykorzystywały je na poważnie. Bywało i bywa tak, że nawet ukrywanie dochodów w oświadczeniu majątkowym nie skutkuje karą, o ile samorządowiec umiejętnie wykorzysta możliwości, jakie daje mu prawo (jako pierwszy złoży korektę, nim o sprawie poinformuje kontrolujący oświadczenia urząd skarbowy). Stara to prawda, że bezkarność demoralizuje. A na tę bezkarność pozwalał aparat państwowy.
I tu jest właśnie miejsce na atak PiS. Z sądownictwem było podobnie – przecież było nieprawdą, że kompletnie nie działało, nieprawdą – że wszyscy sędziowie kradli, nieprawdą – że byli zdemoralizowani. O wygranej PiS w tej batalii zdecydował wizerunek.
Wszystko wskazuje na to, że jesienią 2018 r. sytuacja się powtórzy. PiS i jego media skupią się na wynaturzeniach Polski gminnej i powiatowej, czym trafią w społeczne zapotrzebowanie. Wyborcy zgodzą się z tym opisem, bo przecież taką rzeczywistość znają. Samorządowcy i opozycja parlamentarna wszelką dyskusję o tych problemach włożą do szuflady z napisem „atak”, rozmijając się całkowicie ze społecznymi oczekiwaniami. Powtórzą strategię – a raczej jej brak – z batalii o sądownictwo. I podobnie przegrają.
Tak jak naiwnością jest zakładać, że samorządowe zmiany PiS przygotował z pozytywną intencją, tak próżno się łudzić, że Jarosław Kaczyński drugi raz nie wejdzie w te same buty. Komunikat dla wyborców ma prosty: poprawiliśmy gospodarkę, poprawiliśmy sądy, a teraz poprawimy samorządy.
Zakład, że mu uwierzą?