Uznawany w Europie za groteskowego i niekojarzony z wizerunkiem intelektualisty prezydent Stanów Zjednoczonych ograł jajogłowych od Londynu przez Paryż, Brukselę i Berlin po Moskwę. Bilans jest taki, że jego bliskowschodnia transakcja jest kosztowna przede wszystkim dla naiwnie wierzącej w porzucenie ambicji nuklearnych przez Iran i zafascynowanej samą sobą Unii. Sam Trump zyskał. Pozostał lojalny wobec Izraela i rywalizującej z Iranem Arabii Saudyjskiej. Utarł też nosa rozpychającej się w regionie Rosji. Możliwe, że prezydent USA to nie tylko ogień i furia, ale i kalkulacja powołanego w bólach "gabinetu wojennego" złożonego z – w sumie – zupełnie doświadczonych ludzi wywodzących się z aparatu państwowego: zawodowego dyplomaty i doradcy ds. bezpieczeństwa Johna Boltona, eksdyrektora CIA, a obecnie szefa dyplomacji Mike’a Pompeo oraz pracującej od zawsze w Langley Giny Haspel.
Z punktu widzenia – prowadzącej ograniczone interesy z Iranem – Polski mogłaby to być nawet optymistyczna informacja, gdyby nie to, że w tej mniej lub bardziej logicznej dyplomacji Trumpa ktoś wcześniej czy później powie "sprawdzam". Rozjazd między Europą i USA staje się faktem. I nie dotyczy tylko Bliskiego Wschodu. Punktów spornych jest tyle, że rozbrat w niczym nie przypomina roku 2003, gdy USA dokonały inwazji na Irak, George W. Bush przekonywał, że działa w porozumieniu z sojusznikami (jego słynne memotwórcze "You forgot Poland"), a przyjaciel Polski Jacques Chirac – jak to przyjaciel – przypominał władzom w Warszawie, że straciły okazję, by siedzieć cicho. O ile w 2003 r. mieliśmy do czynienia z niewinnym sporem w rodzinie, o tyle dziś bez przesady można cytować opinię niemieckiego "Spiegla", który pisze o zmierzchu transatlantyzmu.
Dla Polski to oznacza mniej bezpieczeństwa, konieczność opowiedzenia się po którejś ze stron (USA czy UE) albo przyjęcie własnej wersji dyplomacji transakcyjnej, która będzie polegała na lawirowaniu między Brukselą i Waszyngtonem. Trzeba też powoli zacząć się przyzwyczajać, że w tym lawirowaniu obie stolice zaczną występować w różnych rolach. Raz jako sojusznik, innym razem jako balast. Ameryka – niezależnie od Trumpa czy demokratów – będzie sojusznikiem w batalii przeciw kolejnym nitkom Nord Stream czy w promocji handlu LNG poprzez gazoport w Świnoujściu. I przeciwnikiem w wojnie celnej, która uderzy głównie w Niemcy, z którymi związana jest nasza gospodarka. Możliwy jest również wariant, w którym zarówno Bruksela, jak i Waszyngton wystąpią w roli źródła ryzyka dla bezpieczeństwa. To np. sytuacja, w której szeroko pojęta stara Europa i USA zdecydują się na reset z Władimirem Putinem. Wraz ze zmierzchem transatlantyzmu do lamusa przechodzi tradycyjny podział ról. Nie było żadnego końca historii. Raczej kilka krótkich lat względnej stabilności i dobrobytu, po których wróciła geopolityka.