Pierwsza polsko-amerykańska deklaracja w sprawie współpracy strategicznej została podpisana 20 sierpnia 2008 r. Zaledwie osiem dni po przyjęciu przez władze w Tbilisi planu Nicolasa Sarkozy’ego, który kończył wojnę w Gruzji. Mimo to w dokumencie, pod którym podpisali się minister Radosław Sikorski i szefowa amerykańskiej dyplomacji Condoleezza Rice, ani razu nie pada słowo „Rosja”. Nie ma też zdań, które w jakikolwiek sposób nawiązywałyby do rosyjskich projektów energetycznych na Morzu Bałtyckim czy Morzu Czarnym, mimo że polskie i amerykańskie elity doskonale zdawały sobie sprawę z natury polityki Kremla. W obiegu funkcjonowało już pojęcie wojny gazowej, a konflikty tego typu po zwycięstwie pomarańczowej rewolucji i objęciu władzy w Kijowie przez Wiktora Juszczenkę wybuchały regularnie.
Czy w związku z tym patetyczną – bo tradycyjnie zanurzoną w retoryce "bliskich więzi" i "wspólnych wartości" - deklarację Sikorski - Rice należy uznać za mało istotną? Czy oparcie tego dokumentu na współpracy Polski ze Stanami Zjednoczonymi w dziedzinie zapobiegania rozprzestrzenianiu broni masowego rażenia, a niepowstrzymywanie Rosji, gdy ta w najlepsze testowała doktrynę Władimira Putina w byłym ZSRR, można uznać za błąd? W końcu czy stawianie na republikańską ekipę, która za rok miała stracić władzę na rzecz demokraty Baracka Obamy, który zasłynął ze zwrotu w kierunku Azji, odpuszczając sobie Europę i dając Kremlowi czas na dopracowanie koncepcji hybrydowych, było zagraniem celnym?
Przy odrobinie złej woli na te wszystkie pytania można dać odpowiedź, która zdyskredytuje działania ministra Sikorskiego. W warunkach wojny polsko-polskiej każdą tezę da się zinterpretować na niekorzyść polityka, w którego w danym momencie chce się uderzyć. Znajdą się zarówno eksperci, jak i praktycy, którzy potwierdzą odpowiednie interpretacje. W wariancie maksimum można również liczyć, że na czołówkach gazet pojawią się ilustracje wzmacniające pożądany przekaz. Były zdjęcia Donalda Tuska śmiejącego się w Smoleńsku z Władimirem Putinem, który – jak sugerowano – najpewniej świętował w ten sposób udaną detonację bomby próżniowej na pokładzie Tu-154 M. Są w końcu fotografie Andrzeja Dudy stojącego niezręcznie nad biurkiem Donalda Trumpa. Brnięcie w taką logikę jest jednak drogą donikąd. Pozostaje tylko małostkowym, wzajemnym unieważnianiem się, z którego nic nie wynika.
1 marca 2018 r. napisaliśmy na łamach DGP, że w związku z nowelizacją ustawy o IPN zamrożono kontakty na szczeblu prezydenckim między Polską i USA. Po kilku dniach Onet.pl opublikował dokumenty potwierdzające te informacje. W Polsce wybuchła burza. To, że prezydent nie może się spotkać z Donaldem Trumpem, powszechnie uznano - słusznie zresztą - za dyplomatyczną porażkę dekady. Ostatecznie z absurdalnych przepisów zawartych w noweli ustawy o IPN się wycofano, a stosunki na szczeblu głów państw odmrożono. Andrzej Duda poleciał do Waszyngtonu. Dla jego przeciwników wizyta w USA nie była już jednak tak istotna, jak wcześniejsza możliwość grillowania go w związku z jej brakiem. Przed wylotem do Stanów szczytem obciachu było zablokowanie relacji z najważniejszym sojusznikiem. Po lądowaniu rządowego gulfstreama w Waszyngtonie spotkanie z Trumpem zamieniło się w doskonałą okazję do krytyki za bratanie się z globalnym kuriozum.
Reklama
Deklaracja Sikorski – Rice, mimo że nie było w niej ani słowa o Rosji, a podpis pod nią złożyła przedstawicielka ekipy, która odchodziła do historii, była ważnym krokiem w budowaniu gwarancji bezpieczeństwa Polski. To samo dotyczy dokumentu sygnowanego przez Dudę i Trumpa. Niezależnie od tego, jak niska jest wiarygodność obecnego prezydenta USA - albo właśnie z powodu tej niskiej wiarygodności - kluczowe było zapisanie w deklaracji fragmentu o przywiązaniu do artykułu 5 traktatu waszyngtońskiego (przy każdej okazji zabiegają o to przywódcy państw NATO, ale nie zawsze takie zapewnienia padają). Równie ważne jest jednoznaczne podkreślenie w tym dokumencie ciągłości polityki USA wobec Polski. Chodzi o fragment nawiązujący do szczytu NATO w Newport w 2014 r. i deklaracji Sikorski – Rice z 2008 r.
Szkoda, że z całej wizyty Andrzeja Dudy w USA najbardziej przebiło się zdjęcie znad biurka i reakcja polskiego prezydenta, który źródeł internetowej burzy dopatrywał się w "szyderstwach i napadzie lewackich mediów". Szkoda również, że obecna ekipa rządząca nie paliła się do tego, by przyznać, że przyjęta deklaracja jest twórczym rozwinięciem tego, co w 2008 r. zapoczątkował znienawidzony w PiS Radosław Sikorski, a czemu patronował nieżyjący prezydent Lech Kaczyński. Wystarczyłaby odrobina dobrej woli po obu stronach, by dać dowód ciągłości i powagi polskiej polityki. Wystarczyłby moment namysłu i powściągliwości, by choć przez chwilę nie funkcjonować jako niedopaństwo.