Zanim zajmiemy się gospodarką, trochę poezji. Czyje to: „Wsi spokojna, wsi wesoła/Który głos twej chwale zdoła”? Oczywiście Jana Kochanowskiego.
A to? „Duch mój zamieszkał wyludnione miasta i widmem nędzy przepala swe oczy – duch mój gdzieś w dale bezimienne kroczy, jak pogrzeb, wynoszący trędowatych z miasta”? To już młodopolski poeta Tadeusz Miciński.
Wieś – cudna i błoga. Miasto – brudne i niszczące. Te dwa silne motywy często i od dawna pojawiają się w polskiej literaturze. Są ekspresją głęboko zakorzenionych w naszej świadomości „agrarnocentrycznych” i antymiejskich kulturowych memów.
A teraz gospodarka. Od września bieżącego roku decyzją FTSE Russell (dostawca indeksów należący do grupy London Stock Exchange, która jest punktem odniesienia dla funduszy inwestycyjnych) Polska klasyfikowana jest już nie jako gospodarka wschodząca, lecz jako jedna z 25 najbardziej rozwiniętych na świecie – obok USA, Niemiec czy Japonii. Po uzyskaniu takiego statusu wzrasta nasza wiarygodność kredytowa, co oznacza niższy koszt zadłużania się zarówno dla państwa, jak i dla firm prywatnych. Dzieje się to niejako z automatu, bo większość inwestorów instytucjonalnych z zasady może inwestować wyłącznie na rynkach rozwiniętych. Komu awans ten zawdzięczamy? Owemu pogardzanemu miastu i jego mieszkańcom.
Reklama

7 cnót miejskich

Miasto i mieszczanie to w tym wypadku metaforyczne określenie klasy średniej, która – co prawda powoli i z problemami – zaczęła się odradzać w polskich miastach po 1989 r.
Czym klasa średnia właściwie jest? Przyjmijmy definicję prostą i liberalną: do klasy średniej zaliczają się wszyscy ci, którzy wnoszą w życie społeczeństwa wartość dodaną (branżowi specjaliści, rzemieślnicy, przedsiębiorcy, kompetentni urzędnicy, intelektualiści), a nie ci, którzy zajmują się wykonywaniem prac odtwórczych (kierowca taksówki, robotnik). Kryterium dochodowe także jest ważne, ale stosujmy je ostrożnie, do klasy średniej zaliczając wszystkich spośród wymienionych, którzy zarabiają więcej niż średnia krajowa (niemal 5 tys. zł brutto), ale nie na tyle dużo, by znaleźć się na liście 100 najbogatszych Polaków i w jej pobliżu (nie należą do 5 proc. najlepiej zarabiających). Z danych GUS wynika, że będzie to ok. 20–25 proc. pracujących Polaków, a więc co najwyżej 4,5 mln ludzi. To i tak bardzo życzliwe szacunki. W innych krajach do klasy średniej przynależy nawet do 50 proc. populacji (np. w USA).
Nawet tak relatywnie niewielka grupa ma z gospodarczego punktu widzenia olbrzymie znaczenie. Polskiego PKB przecież nie tworzą już rolnicy. Udział rolnictwa w produkcie krajowym spada i wynosi już niewiele ponad 2 proc. Rośnie tymczasem znaczenie takich branż, jak: usługi informatyczne, przetwórstwo przemysłowe, transport i logistyka czy wreszcie administracja biznesowa. To sektory, które nie mogą się obejść bez specjalistów dysponujących know-how niezbędnym do konkurowania z zagranicznymi firmami. A dokładnie, nie mogą się one obejść bez przedstawicieli klasy średniej. Gospodarka nie rozwijałaby się także bez zwykłych pracowników, którzy sumiennie wykonują swoje codzienne obowiązki, ale tacy istnieli i za poprzedniego systemu. „Wielką płytę” i Wisłostradę czyimiś rękami musiano wybudować.
Tyle że za PRL tymi rękami nie sterowały mózgi prawdziwej klasy średniej, lecz partia. Owszem, partia zakładała garnitury dyrektorów państwowych przedsiębiorstw i okulary inżyniera Karwowskiego (bohater serialu „Czterdziestolatek”), ale czy zasadne byłoby nazwanie tych osób klasą średnią? Tak, choć przy potężnych wygibasach pojęciowych. W kapitalizmie warunkiem przynależności do klasy średniej są przede wszystkim indywidualne i weryfikowane przez rynek osiągnięcia (z reguły), w socrealizmie za mechanizm awansu społecznego odpowiadają bądź sztywne kryteria biurokratyczne, bądź – i to najczęściej – partyjne kolesiostwo. To dlatego za komuny „klasa średnia” nie tworzyła wartości dodanej w stopniu pozwalającym uniknąć państwu bankructwa. Ale różnica tkwi jeszcze głębiej. Peerelowska klasa średnia była wybrakowana także w tym sensie, że nie była... cnotliwa. Pozbawiona była wiary, nadziei, miłości, sprawiedliwości, męstwa, umiarkowania i roztropności. To cnoty cechujące burżuazję.
Jeśli piłeś kawę, czytając powyższy fragment, zapewne wylałeś ją sobie na koszulę. „Pierwsze trzy cnoty to przecież cnoty typowo chrześcijańskie. Kolejny cztery to cnoty klasyczne hołubione już w Atenach. To nie ma nic wspólnego z mieszczaństwem i kapitalizmem!”. Czy takie właśnie sprostowanie ciśnie ci się na usta? Jeśli tak, to... wstrzymaj swoje konie!

Nie dla mieszczucha szata jedwabna

Profesor Deirdre N. McCloskey, ekonomistka z Harvardu, uważa, że to idee (głównie moralne), a nie nowe technologie, handel czy teorie intelektualne napędzały ostatnie 200 lat niekwestionowanego postępu materialnego. Profesor McCloskey jest przekonana, że owe siedem cnót, na których ufundowana została cywilizacja zachodnia, w gospodarce rynkowej nie tylko nie ginie, ale zyskuje nowy, bogatszy wymiar. Burżuazja (mieszczanie) hołduje właśnie cnotom, a nie występkowi.
To nie oznacza, że robią tak wszyscy (bo lista gospodarczych szwarccharakterów zawierająca zarówno pokątnych oszustów, jak i wirtuozów hochsztaplerki sięga stąd do piekła), ale że robi tak zdecydowana większość. Nam, wychowanym na lekturach pokroju „Moralności pani Dulskiej”, trudno zrozumieć, gdy prof. McCloskey pisze w eseju „Cnoty burżuazyjne”, że „roztropność burżuazyjna oznacza, to jasne, kup tanio, sprzedaj drogo, lecz także zważaj na konsekwencje, nie napadaj, czyń dobro rozważnie”. I dalej, że burżuazyjne „umiarkowanie to oszczędzanie i akumulacja, ale też samokształcenie, słuchanie klienta, danie odporu pokusie oszukiwania. Sprawiedliwość to uczciwość w nabywaniu własności oraz chętne opłacanie dobrej pracy, sądzenie ludzi po tym, co robią, a nie po tym, kim są. Kolejną cnotą jest odwaga do otwierania nowych firm, lecz też do pokonywania strachu przed zmianą, bankructwem, otwartość wobec nowych idei. Oprócz cnót pogańskich mamy jeszcze chrześcijańską miłość skłaniającą do troski o siebie i rodzinę, ale i o pracowników, partnerów, klientów i obywateli. Mamy wiarę oddającą cześć własnej społeczności biznesowej, ale i wiarę budującą pomniki chwalebnej przeszłości, podtrzymującą naukę, religię, tożsamość. Mamy nadzieję dającą widzieć przyszłość jako coś innego niż stagnację i nadającą codziennej pracy cel i powołanie”.
W Polsce zdecydowanie częściej cnoty mieszczańskie i stojącą za nimi ideę powszechnej wolności tłamszono raczej, niż wzmacniano. „W narodzie tak rdzennie słowiańskim i rolniczo-leśnym, jak polski, kultura miejska południowej i zachodniej Europy nie znajdowała nigdy podatnych żywiołów do wytworzenia miejskiego stanu i życia” – pisze klasyczny polski historyk i krajoznawca Zygmunt Gloger w „Encyklopedii staropolskiej ilustrowanej”. Z mieszczanami nie kojarzono cnotliwości i w wiekach średnich odmawiano im nawet noszenia kostiumów kojarzących się ze szlachetnymi cechami (jedwabnych i karmazynowych szat, drogich futer czy szabel przy boku). Nie mogli obejmować urzędów czy posiadać ziemi, jeśli nie wiązało się to z gotowością do służby wojennej. W Europie klasa mieszczańska też rodziła się w bólach, ale traktowana była bardziej pragmatycznie. Wraz z nadejściem renesansu europejskie dwory zaczęły zdawać sobie sprawę, że obok wojny to właśnie handel wypełnia państwową kiesę. Kupieckie pieniądze przestawały im śmierdzieć.
Gdy w XVI w. w Holandii następował ogólnonarodowy zwrot w stronę kultury handlu, w Polsce sytuacja się pogarszała. Stawaliśmy się feudalnym zaściankiem. Swoje „zasługi” w tłamszeniu mieszczańskiego stanu mają królowie Jan Olbracht, który w 1496 r. zakazał mieszczanom nabywania dóbr ziemskich, oraz Zygmunt I, który zakaz ów potwierdził w 1538 r.
Środowisko prawne sprzyjające rozwojowi miast zaczęto tworzyć dopiero w drugiej połowie XVIII w. Uchwalono np. prawo uznające miasta za wolne, a nie za własność króla. Gloger pisze: „Szlachcic przez zatrudnienia miejskie w niczem odtąd nie nadwerężał szlachectwa. Każdy mieszczanin mógł odtąd kupować dobra ziemskie i z nich w sądzie ziemskim odpowiadać, a który by z takich dóbr opłacał 200 zł podatków, mógł żądać szlachectwa”. Na te rewolucyjne zmiany, dążące do zmieszania dwóch zantagonizowanych stanów, było już jednak za późno. Nastąpiły one 18 kwietnia 1791 r. Rok przed pierwszym rozbiorem Polski.

Spryt i przedsiębiorczość

„Wiek XIX, który w sposób zasadniczy wpłynął na istotę miast i kultury miejskiej w Europie, w wypadku Polski miał zupełnie inne znaczenie” – zauważa dr hab. Paweł Kubicki, socjolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego, w pracy „Nowi mieszczanie – nowi aktorzy na miejskiej scenie”. Owszem, w Polsce rodził się wówczas kapitalizm, ale wolniej i inaczej. Ułomnie. Kapitalistyczne elity nie rekrutowały się spośród tubylców. Były z importu, postrzegano je jako obce – składały się z Niemców, Żydów i Rosjan. To oni budowali Łódź. Do dzisiaj świadectwem tego są zabytkowe fabryki, które zostawili po sobie Wilhelm Lürkens czy Izrael Poznański.
Łódzka „ziemia obiecana” miała się stać odpowiednikiem Manchesteru, ale się nim nie stała. Polski kapitalizm nie wytworzył miast, lecz jak przekonuje Kubicki, osady fabryczne pozbawione wszechstronności życia prawdziwego organizmu miejskiego. „Gdy Europa Zachodnia przeżywała rewolucję urbanistyczną, ziemie polskie traktowane były jako głębokie peryferie i zaplecze rolnicze. (Pod zaborami) miejskość postrzegano jako śmiertelne zagrożenie dla polskiej tożsamości narodowej. Wartości kultury miejskiej: racjonalizm, kumulacja kapitału i pluralizm kulturowy, napiętnowano jako przejawy ugodowości, zagrożenie dla narodowego bytu” – pisze Kubicki.
Istniały jednak przymioty właściwe klasie średniej, które pielęgnowano w Polsce i pod zaborami – spryt i przedsiębiorczość. Tyle że ukierunkowywano je nie w stronę aktywności gospodarczej, lecz w stronę sabotowania zaborcy i walki z nim. Wyrazem takiej tendencji były rozmaite ruchy konspiracyjne, a symboliczną dla niej postacią był Michał Drzymała. Gdy ów spryciarz nie dostał od władz Królestwa Prus pozwolenia na budowę domu na własnej działce, postawił na niej wóz cyrkowy, w którym zamieszkał. Urzędnicy twierdzili, że skoro wóz stoi w jednym miejscu, to jest domem – Drzymała codziennie zatem nieznacznie przesuwał wóz.
W 1918 r. w rezultacie I wojny światowej i ustanowienia nowego porządku międzynarodowego Polska odzyskała niepodległość. Dla cnót burżuazyjnych oznaczało to zdjęcie kajdan. Mogły się uwolnić i zdobywać kolejnych wyznawców, nawet jeśli dominującą filozofią w tym czasie był państwowy etatyzm. Jednak polska burżuazja niczym obłożona tajemniczą klątwą znów miała pecha. Ledwo rozkręcone firmy i rozpędzający się proces kumulowania kapitału szybko zostały zmiecione wybuchem kolejnej wojny światowej. Zginęło 6 mln polskich obywateli, z czego niemal 80 proc. to byli mieszkańcy miast. Polskie elity mieszczańskie, nawet jeśli szczątkowo przetrwały wojnę, zostały dobite w epoce stalinizmu – najpierw dekretami o nacjonalizacji majątku, a potem walką ze spekulantami i handlarzami jako czynnikiem reakcyjnym. Kolejna rzecz, że nowe ośrodki miejskie zapełniane były w ramach przesiedleń przybyszami ze wsi. Nowymi mieszczanami zostały dopiero ich wnuki. Pokolenie dzisiejszych 30–40-latków.

Nie taka zła ta latte

Ostatnie 30 lat to czas odradzania się klasy średniej – pierwszy w dziejach Polski tak długi okres, gdy mieszczaństwo może się nie tylko rozwijać, lecz także gdy w praktyce wszyscy chcą być mieszczanami. Polska nie była krajem dla mieszczan, ale się nim staje.
A jednak wciąż, zwłaszcza w środowiskach inteligenckich, ujawnia się tendencja do pogardzania burżujem. Niektórzy uparcie bronią tezy, że ta nie istnieje wcale. Zdaniem Rafała Wosia klasa średnia to po prostu mit, a jej rzekomych przedstawicieli nic nie łączy, wobec czego grupowanie ich pod jednym szyldem nie ma sensu. Zdarzają się jednak głosy przeciwne, że mieszczanie Polską wręcz rządzą i to ku jej zgubie. Takiego stanowiska broni Jacek Borkowicz w tekście „Mieszczaństwo, czyli przeciętność i degeneracja” zamieszczonym dwa lata temu na łamach „Rzeczpospolitej”. „Żyjemy w świecie rządzonym przez mieszczaństwo. (...) Etos mieszczański, sam w sobie niekoniecznie zły, (...) jeżeli mieszczanie znają swoje miejsce w społeczeństwie. Jeżeli zaś mieszczaństwo panoszy się wszędzie, staje się siłą destruktywną” – twierdzi Borkowicz, by zaraz powołać się na krytyczną względem mieszczuchów „Moralność mieszczańską” filozofki Marii Ossowskiej. To książka wydana w 1956 r., a więc w okresie, w którym prawdziwych mieszczan żyło w Polsce tylu, ilu Eskimosów w Kenii. Ale Ossowska walczyła dzielnie z wiatrakami.
Mieszczuchy” wciąż są przedstawiani jako gorsi ludzie. Maluje się ich jako pozbawionych gustu „Januszy biznesu”, by użyć popularnego w sieci sformułowania, którzy nie dbają o otaczający ich świat, lecz tylko o swoje własne zadowolenie i to kosztem współobywateli. Co więcej, zupełnie ich nie rozumieją. Gdy inni pocą się na roli i w fabrykach, ci snują swoje wielkomiejskiej mądrości znad „Playboya” i kawy latte (czy ktoś przypuszczał, że stanie się ona najczęściej wyśmiewanym napojem w Polsce?). W skrócie: klasa średnia, jeśli istnieje, to składa się z raczej odrealnionych rentierów niż ludzi ciężko pracujących.
Zgoda – leniwi rentierzy mogą się w jej gronie trafić (zwłaszcza jeśli mowa o przemądrzałych profesorach politologii czerpiących rentę od państwa), jednak tworzą ją głównie ludzie pracowici, zatrudnieni w sektorze prywatnym bądź sami dający tam zatrudnienie. To właśnie pracowitość połączona z inwencją, a nie przeciętność jest cechą wspólną klasy średniej. I tak było u nas od jej zarania. Polskie mieszczaństwo od zawsze obfitowało w wybitne jednostki – i to nie tylko przedsiębiorców. Weźmy tylko XVI w.: zarówno astronom Kopernik, poeta Szymon Szymonowic, jak i historyk Marcin Kromer byli przecież w szerokim rozumieniu mieszczanami.
Jakub Kubicki opisuje nowych polskich mieszczan, którzy różnią się znacznie od typów, których znamy z historycznych opisów. Są ich mieszanką. W nowym mieszczaninie dostrzec można wiele „cech charakterystycznych dla dziewiętnastowiecznego flâneura” (włóczęga snujący się i obserwujący miasto), dalej „neoliberalnych yuppies i ich następców bobos (bourgeois bohémien), po współczesnych postkonsumpcyjnych hipsterów i przedstawicieli klasy kreatywnej”. Dlaczegóżby wśród tej barwnej grupy miało nie być osób wybitnych?

W połowie drogi

Burżuazyjne cnoty” opisane przez McCloskey to nie coś, co jest albo tego nie ma. To cele, których osiąganie jest zawsze długotrwałym procesem.
Czy nasza burżuazja jest już wystarczająco roztropna? Jeszcze nie. „Kup tanio – sprzedaj drogo” było co prawda naszym hasłem przewodnim lat 90., ale wciąż zbyt łatwo dajemy się wciągnąć w pułapki zastawiane przez „bad boyów” kapitalizmu (Amber Gold). Nie jesteśmy też wystarczająco umiarkowani, bo np. zbyt mało oszczędzamy (według OECD aż do 2016 r. stopa oszczędności w Polsce była ujemna!) i za mało inwestujemy w samokształcenie (wg firmy Grant Thornton niemal 60 proc. Polaków w ogóle o tym nie myśli). Nie chcemy się uczyć od innych, bo im nie ufamy. Twórcy Edelman Trust Barometer, światowego wskaźnika zaufania do instytucji, oceniają nas bardzo surowo – tylko 3 pkt dzielą nas od Rosji. Sprawiedliwi jesteśmy, ale niedostatecznie – przyklejamy innym etykietki, zamiast osądzać ich czyny. Wynikiem jest ksenofobia.
Czy jesteśmy odważni? Zakładamy nowe biznesy (ponad 300 tys. nowych firm rocznie!), ale wciąż zbyt często boimy się zmiany, co ma swój skutek np. w zahamowaniu procesów prywatyzacyjnych.
Czy mamy burżuazyjną wiarę, nadzieję i miłość? Tu są największe braki. Wciąż dbając o rodzinę, zapominamy o społeczności. To niedoskonała miłość. Wciąż mamy tendencję do niedocenienia własnego dorobku. Wciąż często jesteśmy pesymistami co do tego, że może być znacznie lepiej. Brak nam nadziei. Jeszcze. Bo to wszystko się zmienia. Widać to na przykładzie rosnącego zaangażowania Polaków w organizacje pozarządowe, które coraz częściej nie mają charakteru wyłącznie dobroczynnego, lecz także edukacyjny czy obywatelski. Rośnie zwłaszcza liczba fundacji – kiedyś rejestrowano ok. 200–300 nowych fundacji rocznie, teraz to ok. 2 tys.
Żeby się w burżuazyjnych cnotach Polacy mogli doskonalić, potrzeba odpowiednich ram instytucjonalnych. Państwa, które jednostki aktywne docenia, a nie prześladuje. Niestety, długa droga przed nami, biorąc pod uwagę to, jak wiele wybitnych osób – najczęściej „mieszczan” właśnie – nasz kraj nieustannie opuszcza.