Można odnieść wrażenie, że niepodległość dla elit w naszym kraju jest dziś przede wszystkim bardzo uciążliwym obowiązkiem (do tego słabo płatnym). Niemal tak kłopotliwym, jak obchodzenie jej rocznicy. Gdyby było inaczej, wykazywałby one przy tej okazji choć minimalne poczucie odpowiedzialności za wspólne dobro, jakim jest Rzeczpospolita (res publica – z łaciny „rzecz wspólna”). To jak wyglądały ostatnie tygodnie przygotowań do stulecia odzyskania niepodległości najlepiej tego dowodzą. A za prawdziwą wisienkę na torcie uznać można rozgrywkę polityczną prowadzoną wokół organizowanego przez narodowców Marszu Niepodległości.
Postawę elit, zarówno obozu władzy, jak i opozycji, można ująć w dwóch słowach: nieodpowiedzialność i nieudolność. W takich chwilach pozostaje tylko wspominanie trudnej, ale przynajmniej chwalebnej przeszłości. Zaczynając od momentu, kiedy po przybyciu Piłsudskiego do Warszawy, u dawnego lidera PPS zjawili się ministrowie sformowanego kilka dni wcześnie w Lublinie Tymczasowego Rządu Ludowego Republiki Polskiej. Swych dawnych towarzyszy walk – jak odnotowano - Piłsudski powitał słowami: „Wam kury szczać prowadzać, a nie politykę robić”. Po czym zrugał za działania mogące doprowadzić między Polakami do wojny domowej. Gdy skończył, zajął się przyjmowaniem na rozmowy przywódców wszystkich istniejących organizacji polityczny, by negocjować taki kształt niepodległej Rzeczpospolitej, by każdy mógł mieć poczucie, że jest ona wspólnym domem.
Śmiertelnie podzieleni
Jak bardzo podzielone było społeczeństwo przekonano się już w roku 1905, gdy Polska Partia Socjalistyczna próbowała wzniecić rewolucję na ziemiach Kongresówki. Kiedy członkowie Organizacji Bojowej PPS strzelali do carskich żandarmów i tłumiących patriotyczne demonstracje Kozaków, działacze prawicowej Ligi Narodowej pomagali w pacyfikowaniu lewicowej rebelii. Zdaniem Romana Dmowskiego jedynie lojalna współpraca z zaborcą, przy jednoczesnym budowaniu sieci przeróżnych organizacji i stowarzyszeń dawały szansę, żeby w przyszłości Królestwo Polskie odzyskało autonomię. Potem można było myśleć o niepodległości.
Obie strony de facto miały ten sam cel. Zupełnie nie przeszkadzało to endekom w wydawaniu carskim władzom socjalistów, a tym drugim w strzelaniu do narodowców. Przecież wizje odzyskiwania niepodległości były ze sobą sprzeczne, podobnie jak pomysły na przyszłą Rzeczpospolitą. Równie diametralnie różniły się od siebie osoby liderów dwóch obozów politycznych: Dmowskiego i Piłsudskiego. Wówczas jakikolwiek kompromis wydawał się niemożliwy. Jednak niewiele ponad dekadę później dawni wrogowie stanęli przed niepowtarzalną szansą. Niemcy przegrywały wojnę, Austro-Węgry się rozpadały, a Rosję rozszarpała najpierw rewolucja, a potem wojna domowa.
Dzięki temu nie potrzebne było nowe, heroiczne powstanie. W wystarczyło, że w Warszawie urzędowała powołana przez zaborców Rada Regencyjna, a w Krakowie zawiązała się Polska Komisja Likwidacyjna i „ni z tego ni z owego mamy Polskę na pierwszego” – podsumował potem Piłsudski. Kiedy Polacy na początku listopada wyłapywali na ulicach miast żołnierzy niemieckich oraz tych z C.K. Armii, żądając broni, ci grzecznie ją oddawali. Prawdziwe schody zaczęły się nocą z 6 na 7 listopada, gdy w Lublinie utworzony został, zdominowanego przez socjalistów Tymczasowy Rząd Ludowy Republiki Polskiej.
Marzenie o rewolucji
Gabinet, na czele którego stał współzałożyciel Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej (PSSD) Ignacy Daszyński, poza ośmiogodzinnym dniem pracy obiecał: „upaństwowienie kopalń soli, przemysłu naftowego, dróg komunikacyjnych oraz innych działów przemysłu, gdzie się to da od razu uczynić”. Dla mieszkańców wsi dorzucił: „przymusowe wywłaszczenie i zniesienie wielkiej i średniej własności ziemskiej i oddanie jej w ręce ludu pracującego pod kontrolą państwową”. Zaproszony przez Daszyńskiego do rządu przywódca konserwatywnych ludowców Wincenty Witos nazwał całe przedsięwzięcie hucpą i szybko wyjechał z Lublina do Krakowa. Tam własny rząd próbowali tworzyć z ludowcami endecy.
Temu usiłowała się przeciwstawić Rada Regencyjna, zwalczająca też rząd Daszyńskiego. U nas 7-go proklamował się w Lublinie Rząd Tymczasowy Republiki Polskiej – notowała w dzienniku pisarka Maria Dąbrowska. Ich pierwsze orędzie carskim nieomal tonem pisane, upojone władzą, być może jeszcze urojoną. Bo choć stanowczo ku rządom ludowym wszystko się kłoni, nie zdaje mi się, by się ów rząd w tej postaci miał utrzymać. O jedno tylko modlę się, by gdy ustąpi on miejsca, nie było to na rzecz bolszewizmu i bandytyzmu. Dziś przyjechał Piłsudski. Teraz doprawdy cała w nim nadzieja – dodawała. Reakcja mieszkańców Warszawy potwierdzała odczucia pisarki.
W pierwszych dniach społeczne poparcie dla Komendanta było tak wielkie, że wszystkie stronnictwa polityczne zgodziły się podporządkować jego dyktatorskiej władzy i przyzwoliły, by de facto sam ogłosił się Naczelnikiem Państwa. Jednak nie zatarło to społecznych podziałów. Najsilniejszy i cieszący się największym poparciem obywateli obóz polityczny, jakim byli endecy (jasno pokazały to wyniki wyborów w styczniu 1919 r.), nie ufał człowiekowi wywodzącemu się z PPS. Co więcej, narodowcy nie zamierzali się zgodzić na uczynienie z Rzeczpospolitej państwa socjalistyczno-ludowego. Chcieli mieć własny rząd na czele z Wojciechem Korfantym i Romanem Dmowskim oraz gen. Józefem Hallerem, jako naczelnym wodzem sił zbrojnych.
Wojna domowa o włos
Pierwsze miesiące istnienia II RP przypominały balansowanie na linie, a każda utrata równowagi mogła oznaczać wojnę domową. Zarówno na lewicy, jak i w ruchu narodowym obfitowało od radykałów, prących do bezpośredniego starcia z ideowym przeciwnikiem. To, że konsekwencją może być ponowne rozgrabienie Polski przez ościenne państwa, kompletnie ich nie obchodziło. Zaledwie tydzień po powrocie Piłsudskiego z Magdeburga Andrzej Niemojewski na łamach redagowanego przez siebie pisma „Myśl Niepodległa” zaczął dowodzić, że Naczelnik Państwa jest agentem niemieckiego wywiadu, zupełnie jak Lenin. Ma też podobne zadania. Zacząć od sparaliżowania sił zbrojnych przez „legionowe bojówki”, a następnie wzniecić w Polsce bolszewicką rewolucję.
Tezy te zyskały spory posłuch w środowiskach endeckich. Zaczęto myśleć o przeprowadzeniu zamachu stanu i przejęciu władzy w kraju siłą. Gdyby taka rzecz się zdarzyła wierni Komendantowi legioniści oraz działacze PPS także chwyciliby za broń. W tak dramatycznym momencie rzeczą bezcenną okazało się poczucie odpowiedzialności kluczowych przywódców za młode państwo. Piłsudski szybko zrezygnował z mianowania premierem, ideowca niezdolnego do kompromisów, jakim był Daszyński. Dlatego powołałem na prezesa ministrów oficera I Brygady, przytem kapitana saperów inż. Moraczewskiego. Na wszelki wypadek kazałem mu stanąć na baczność. W owych czasach ostrożność nie była zbyteczna. Potem powiedziałem mu – Panie kapitanie, ma pan zostać prezesem ministrów, ale pod warunkiem: ażeby pan nie wkraczał swoimi zarządzeniami w jakiekolwiek stosunki społeczne – wspominał. Potem zezwolił na wcielenie w życie jedynie tych socjalistycznych postulatów, które cieszyły się powszechnym poparciem: ośmiogodzinnego dnia pracy, powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych oraz równouprawnienia kobiet (co także popierali endecy). O nacjonalizacji przemysłu, czy wywłaszczeniach socjaliści musieli zapomnieć. Jednocześnie prowadził niekończące się negocjacje z przywódcami prawicy: Stanisławem Grabskim i Wojciechem Korfantym na temat powołania wspólnego rządu. Zrywano ja kilka razy, lecz potem znów wracano do stołu rozmów.
Rozsądek Dmowskiego
Szukanie kompromisowego rozwiązania nie zakończyłoby się sukcesem, gdyby nie postawa Romana Dmowskiego. Przebywający w Paryżu lider Stronnictwa Narodowego szykował się do negocjowania ze zwycięskimi mocarstwami przyszłych granic Polski. Co dla kraju, wciśniętego między Niemcy a Rosje, było kwestią być albo nie być. Dmowski nie zamierzał tej odpowiedzialność przekazywać komukolwiek innemu. Natomiast pozostawał w stały kontakcie ze Stanisławem Grabskim, Korfantym i innymi liderami swego obozu politycznego. Na wszelkie sugestie, by siłą odebrać władzę Piłsudskiemu niezmiennie kategorycznie tego zabraniał. Wbrew jego nakazom działacze średniego szczebla Stronnictwa Narodowego zaplanowali na 30 listopada 1918 r. przewrót. Zgromadzony na Krakowskim Przedmieściu tłum, świętujący rocznicę wybuchu powstania listopadowego, nagle przeprowadził szturm na Pałac Namiestnikowski, gdzie na co dzień rezydowała Rada Ministrów.
Budynek bez problemu opanowano, lecz proklamowanie powstania rządu narodowego zupełnie się nie udało. Przewidywany do roli premiera Wojciech Korfanty zdążył ewakuować się do Poznania. Rozczarowani rebelianci po prostu poszli do domów. Kolejne pomysły na zamach stanu Dmowski konsekwentnie utrącał. W rewanżu Piłsudski przystał na to, żeby lider endecji skupił w swym ręku całość negocjacji z mocarstwami podczas konferencji pokojowej w Paryżu. Obaj też doszli do porozumienia, że na premiera należy wykreować, uwielbianego w Polsce przez całe społeczeństwo, niezależnie od politycznych poglądów, światowej sławy pianistę Ignacego Paderewskiego.
W kluczowym dla państwa momencie, gdy walczyło o bieg granic, powstał rząd zgody narodowej. Co ciekawe zarówno Dmowski, jak i Piłsudski założyli sobie, że będą mogli poczynaniami Paderewskiego po cichu sterować. W tej rozgrywce bezapelacyjnie wygrał Komendant. Piłsudski okazał w rozmowie z nim (Paderewskim – przy. aut) tyle serdeczności i wyższego ponad partyjne niechęci patriotyzmu, że słowo jego zupełnie mu wystarczyły – opisywał potem Stanisław Grabski. Nieco naiwny Paderewski szczerze i ze wszystkich sił pragnął służyć Polsce. Zauroczony osobą Piłsudskiego szybo zaczął mu we wszystkim ulegać. Dmowski przyjmował ten fakt z rosnącą irytacją, lecz umowy dotrzymywał, bo okazywała się korzystna dla Rzeczpospolitej. Endecja na tym traciła, lecz poczucie odpowiedzialności za kraj było ważniejsze.