Że strajk się odbędzie, jest prawie pewne. Że rząd i rządowi dziennikarze zrobią wszystko, by nauczycieli społeczeństwu obrzydzić – pewne na sto procent. Konflikt jest nieunikniony, polaryzacja naturalna, w przedwyborczej sytuacji każdy protest społeczny – bez względu na jego naturę: finansową, organizacyjną czy inną – zostanie wciśnięty w polityczne ramy. Postulaty nauczycieli są precyzyjne: 1 tys. zł podwyżki dla każdego. Stanowisko rządu także: nie stać nas. Przy czym 40 mld zł wyczarowane na sfinansowanie piątki Kaczyńskiego – między innymi 500+ na każde dziecko i trzynastą emeryturę – przez rząd odkładane jest na inną półkę. Jakby były dwa budżety państwa, jeden na negocjacje z nauczycielami, drugi na przedwyborcze obietnice.
Nauczyciele są zdeterminowani, ale ich frustracja i gniew nie wzięły się z rządów PiS. Fakt, deforma oświaty, zdemolowanie systemu, zupełnie absurdalna likwidacja gimnazjów i kumulacja roczników dołożyły swoje, ale jeszcze większy wpływ na nastroje nauczycieli ma przyklejony uśmiech minister Anny Zalewskiej i jej bezgraniczna arogancja.
Nauczyciele znają tę postawę. Towarzyszy im od lat. Ze strony kolejnych rządów, przekonujących, że oni pracownikom oświaty nieba przychylają, że edukacja jest ich oczkiem w głowie. Ze strony rodziców, sączących im do ucha, że tylko frustraci i nieudacznicy siedzą w szkołach. I w końcu ze strony samorządowców, którzy o wartości edukacji publicznie mogą opowiadać godzinami, ale w gabinetach powtarzają wciąż jedno słowo: taniej!
Reklama
Nauczyciele są sami. Nie mają sprzymierzeńców. Polacy – obojętne, w jakiej roli nie występują: wyborców, polityków, samorządowców, rodziców – ich pracy nie cenią, bo zbyt jest niewymierna. A nasze myślenie o życiu, państwie i jego roli determinuje własna kieszeń i rodzina. Wykształcenie jest istotne, o ile dotyczy syna i córki, bo może się przełożyć na domek pod miastem i dwa samochody w garażu. Ale poziom edukacji? System szkolnictwa? To byty zbyt odległe indywidualnej perspektywie, by liczyć na to, że wywołają w Polakach zbiorowe emocje. Jeśli to nasze dziecko zderzy się akurat z podwójnym rocznikiem – owszem. Jeśli z powodu strajku przełożone zostaną egzaminy gimnazjalne i będzie to dotyczyło córki – jak najbardziej. Ale tu się nasza edukacyjna percepcja kończy.
Nauczyciele muszą przyjąć to do wiadomości. W egoistycznym społeczeństwie możesz liczyć tylko na siebie. Wspólnota na nic się nie przyda.
"W ciągu ostatnich pięciu lat podnosiliśmy wynagrodzenia (…) Nauczyciele nie mają powodu do protestów".
"Przedstawiliśmy jeszcze raz sytuacje związane z tegorocznymi podwyżkami płac dla nauczycieli, aby było jasne, że ten rząd naprawdę dołożył starań i bardzo zwiększył nakłady zapisane w budżecie na ten cel".
"Nie da się jednocześnie wszystkim dawać podwyżek, bo budżet by tego nie utrzymał".
Kto jest autorem tych cytatów? Nie, nie politycy PiS. Pierwszy to słowa minister edukacji Krystyny Szumilas z listopada 2013 r., gdy nauczyciele protestowali na ulicach Warszawy. Drugi to minister edukacji Katarzyna Hall, komentującej oświatowy protest w styczniu 2008 r. Autorem trzeciego, z października 2015 r., jest Rafał Grupiński, przewodniczący klubu parlamentarnego PO. To komentarz przed zapowiadanym protestem pedagogów.
Nie temu służą te cytaty, by udowadniać, jak bardzo symetryczny jest świat polityki, ale by pokazać, że nauczyciele przez lata traktowani byli przez rządzących tak samo. Każda kolejna władza odbiera ich żądania płacowe jako zamach. Na siebie. Bo przecież poprzednicy robili mniej, a my się staramy. Fakt, że środowisko nauczycielskie tych starań nie docenia, tłumaczyć można tylko w jeden sposób – motywacją polityczną.
Oświata, mimo rosnących nakładów (większość wzrostu pochłaniają pensje), to nieustające źródło oszczędności i łatania budżetu. Już nie tyle o samą wysokość pensji nauczycieli chodzi, ale o mechanizm, który kolejne rządy dopracowały do perfekcji – przerzucanie zadań w dół, na samorządy, bez zapewnienia finansowania. Z punktu widzenia rządzących takie działanie było zawsze politycznie opłacalne. Powtarzany przez kolejne gabinety komunikat, że edukację ”dofinansowujemy, naprawiamy i reformujemy„ brzmiał wiarygodnie, bo tak skomplikowana sprawa jak finansowanie oświaty nigdy nie przebijała się do opinii publicznej.
Od czasu Mirosława Handkego nie było ministra, który zabrałby się za szkolnictwo systemowo. On przewrócił je do góry nogami. Zmieniono system finansowania, powołano gimnazja, skrócono licea, zlikwidowano egzaminy na uczelnię, a organizacyjnie szkoły przekazano samorządom. Decentralizacja oraz wprowadzenie subwencji oświatowej miały edukację usprawnić oraz wznieść na wyższy poziom – i wyglądało na to, że wszystko zmierza w dobrą stronę. Ale znów dopadło nas nasze narodowe przekleństwo: prowizorka. Zamiast system udoskonalać, zaczęliśmy przy nim grzebać. Samorządy miały zadania, ale nie miały pieniędzy. Nauczyciele utknęli między rządowym optymizmem a samorządowym realizmem. Nawet nie za bardzo było wiadomo, do kogo mają mieć pretensje.
Na to wszystko nałożyła się rosnąca roszczeniowość rodziców i deprecjacja zawodu. Gdy w 2012 r. CBOS przeprowadził badanie na temat wizerunku nauczycieli, połowa Polaków odpowiedziała, że "mają za długie urlopy" i "pracują niewiele tygodniowo". A na pytanie, czy mają zbyt niskie zarobki, tylko 30 proc. odpowiedziało "tak" lub "zdecydowanie tak". O ile zdanie na temat pensji się zmieniło (w kwietniu 2018 r. 54 proc. badanych w sondażu IPSOS dla OKO.press stwierdziło, że zarabiają za mało), o tyle wizerunek pracowników oświaty już nie. To właśnie wykorzystuje teraz rząd, grając kartą "pensje nauczycieli" i przedstawiając dane, z których wynika, że w 2019 r. nauczyciel stażysta zarabia średnio 3045 zł brutto, nauczyciel kontraktowy 3380 zł, nauczyciel mianowany 4385 zł, zaś nauczyciel dyplomowany 5603 zł. Pedagodzy oponują, że oni takich pensji nie wydzieli, że to tylko statystyka, ale ich głos się nie przebija.
Wielu Polakom zawód nauczyciela kojarzy się właśnie z długimi wakacjami i niewielką liczbą godzin pracy. Te często przywoływane stereotypy to pokłosie innej frustracji, tym razem rodziców i uczniów: prawie każdy zna złego nauczyciela, który uczył jego, a teraz uczy jego dzieci. Po 27 latach liberalizmu przyjęliśmy do wiadomości, że złego pracownika się zwalnia, ale w szkołach zawsze był z tym problem. Łatwo wskazać oczywistego winnego – Kartę nauczyciela.
W tym miejscu sprawa się jeszcze bardziej komplikuje, bo choć karta rzeczywiście praktycznie uniemożliwia zwolnienie złego pracownika, to tych lepszych broni przed innym śmiertelnym wrogiem – samorządowcami.
Wydawałoby się, że to naturalny sprzymierzeniec. Dociskani przez rządzących coraz to nowymi wymaganiami i zadaniami samorządowcy mogliby wejść z nauczycielami w alians i zwiększyć siłę nacisku. Problem w tym, że powiatowe i gminne samorządy traktują oświatę jak pozostali – instrumentalnie.
Poziom edukacji, przyszłość pokoleń, wartość wykształcenia to slogany, a o podejściu do problemu najlepiej świadczy odpowiedź jednego z radnych średniej wielkości miasta powiatowego. Na pytanie, dlaczego jego samorząd nic nie robi, by poprawić poziom edukacji w szkołach, odpowiedział: ”Przecież ci ludzie i tak wyjadą. Młodzi tu nie zagłosują, więc jakie ma to znaczenie dla wyborów?„.
Z poziomu powiatów i gmin najlepiej widać system feudalny w szkołach. Dyrektorzy to panowie na włościach, od nich zależy wszystko: wychowawstwa, nadgodziny, obcięcia etatów. Zarządzający szkołami tę pozycję wykorzystują, bo mogą. Szeregowy nauczyciel boi się zgłosić zastrzeżenia do najgłupszego pomysłu, bo to może wpłynąć na liczbę dodatkowych godzin, które otrzyma. Czyli pensję.
Dyrektorów w garści trzymają samorządowcy. Tym zależy na jednym – oszczędnościach. Większość gmin do oświaty dokłada z własnego budżetu, więc czym będzie taniej, tym dla nich lepiej. Jak się zaoszczędzi w szkołach, będą pieniądze na inwestycje. Drogi, baseny, place zabaw. Coś, co widać. Takimi rzeczami łatwiej się chwalić. Można otworzyć, zrobić zdjęcia, uścisnąć dłoń. Wyborcy też lubią, jak widać dokonania władzy. Z tego można rozliczyć. A z poziomu edukacji? Nawet jak coś się poprawi, jak w corocznym rankingu Perspektyw jedna czy druga szkoła podskoczy o kilka pozycji, to przyjdzie opozycja i stwierdzi, że owszem, podskoczyło, ale za mało.
Cisną więc samorządowcy dyrektorów jak mogą, ale w białych rękawiczkach, po cichu, bo trochę się boją. Nauczyciele to liczna grupa, w powiatowym 50-tysięcznym mieście będzie ich z 800 plus rodziny, mogliby zdecydować o wyniku wyborów. Więc na zewnątrz: walczymy o oświatę.
Bardzo to pogmatwany węzeł zależności. Środowisko nauczycielskie jest wewnętrznie skłócone, łatwo je wystraszyć. Rzadko się buntuje, nawet w obronie miejsc pracy. Ale są jeszcze rodzice. Ci potrafią się zmobilizować. Wiele jest jeszcze miast powiatowych, w których siatka szkół jest identyczna, jak 30 lat temu, gdy uczniów było dwa razy więcej. Mimo to samorządowcy jak ognia boją się likwidacji placówek. Właśnie z powodu rodziców.
Przy czym pamiętać trzeba, że samorząd nie jest jednorodny, inne zależności rządzą powiatem, inne metropolią. W tej drugiej więcej jest obywatelskiego nacisku, więc samorządowcy muszą bardziej lawirować. Choć i tu w kontekście oświaty pada zwykle jego słowo: oszczędności.
Nauczyciele są sami. Czym szybciej to zrozumieją, tym lepiej dla nich, dla społeczeństwa i kraju. Jedynie ośli upór może zmusić rząd – bez znaczenia, spod którego szyldu – do pochylenia się nad problemem. Nasza szkoła jest feudalna, przestarzała, przeładowana programowo. Uczą w niej sfrustrowani nauczyciele. Taka szkoła zabija pasję do nauki i u najbardziej zafascynowanego edukacją siedmiolatka.
Oświacie potrzeba pieniędzy, by dofinansować nauczycieli i wyposażenie. Zmian prawnych, by wyrugować z zawodu tych, co jej szkodzą. Odwagi, by wyrwać ją z uścisku Kościoła, bo gdy zaczynają się rozmowy o zmianach, zawsze może paść pytanie np. o finansowanie katechetów – dlatego hierachowie są za utrzymaniem status quo. Wizji, by spojrzeć na nauczanie i system oświatowy z innej perspektywy.
Nikt nauczycielom w tej walce nie pomoże. Jako że nasza wspólnota rozsypała się na atomy i na świat patrzymy z perspektywy własnej zagrody, oni też muszą przyjąć tę oczywistość do wiadomości. Nie są górnikami, nie mają łomów, którymi mogliby przestraszyć rząd. Zostaje im upór. I wściekłość.
Życzę sobie i swoim dzieciom, aby ta wściekłość w nich zapłonęła.