Hugh Hewitt: Waszyngton zapowiada, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem pierwsze amerykańskie oddziały zostaną wycofane z Iraku. To dobra decyzja?
John F. Burns*: Jeśli Waszyngton rzeczywiście podejmie taką decyzję, to wojnę można uznać za przegraną. Zdaniem dowództwa potrzeba więcej czasu, by irackie siły zbrojne mogły wypełnić lukę po Amerykanach. Problem w tym, że o więcej czasu sztab prosi od czterech lat, a Kongres traci już cierpliwość. Tyle tylko, że dziś dowództwo naprawdę dobrze orientuje się w sytuacji i ma plan stabilizacyjny, który można uznać za najlepszy od wybuchu wojny.
Pewien historyk wojskowości napisał, że spodziewa się ze strony Al-Kaidy lub wojowników szyickich takiego ataku jak słynna ofensywa Tet [ofensywa prowadzona przez oddziały północnowietnamskie zakończyła się wprawdzie ich porażką, ale była tak spektakularna, że prezydent Johnson utracił poparcie dla wojny wietnamskiej - przyp. red.].
To nie jest nowy pogląd. Podobny wyrażali już generał Petraeus i jego sztab. Obawiają się, że większa akcja terrorystyczna może zostać wymierzona w zieloną strefę: rządowy i wojskowy kompleks dowodzenia w centrum Bagdadu. Atak tego typu miałby fatalny wpływ na układ sił w Kongresie, abstrahując od skutków tu na miejscu.
Czy konflikt między szyitami i sunnitami w Bagdadzie jest poważną przeszkodą dla stabilizacji?
Ten konflikt jest stopniowo wyciszany. W dzielnicy, w której mieści się redakcja New York Timesa”, częściej widać naszych żołnierzy, a coraz rzadziej słychać odgłosy walk. W statystykach policji odnotowano spadek starć na tle religijnym.
Czy Irakijczycy sami dochodzą do wniosku, że różnice należy pokonywać w inny sposób niż przemocą?
Z pewnością naród iracki jest wyczerpany konfliktem. Jednak Irakijczycy muszą zrozumieć, że jeśli chcą pokoju, czas zacząć współpracować z rządem. Potrzebna jest przede wszystkim pomoc w ściganiu ludzi odpowiedzialnych za przemoc, czy to szyickich Szwadronów Śmierci czy - częściej - samobójców sunnickich. Na szczęście przepływ informacji miedzy Irakijczykami a Amerykanami znacznie się poprawił. Dzięki temu ostatnio ujęto przywódcę szyickiego Szwadronu Śmierci w Kerbali. Gdyby takie akcje stały się codziennością, moglibyśmy mówić o początku końca wojny.
Rozmawia pan z gabinetem premiera Al-Malikiego, z opozycją i parlamentarzystami. Czy ci politycy zaczynają wierzyć w możliwość sprawnego funkcjonowania systemu wielopartyjnego?
Nie. Nie spełniła się nadzieja administracji Busha, że operacji stabilizacyjnej towarzyszyć będzie operacja polityczna i że powstanie ruch pojednania narodowego. Przepaść między przywódcami szyickimi i sunnickimi w rządzie jest głębsza niż kiedykolwiek. Obie strony wciąż się nawzajem oskarżają, nie ma dnia, by sunnici nie grozili wycofaniem się z rządu. Nie ma porozumienia w kluczowych kwestiach, głównie w sprawie podziału dochodów ze sprzedaży ropy stanowiących 90 proc. aktywów budżetu. Postęp odnotowano za to na poziomie lokalnym. Przywódcy plemienni z terenów objętych walkami zaczynają współpracować z rządem. Deklarują skierowanie młodych mężczyzn ze swoich plemion do irackiej policji lub armii albo powołanie własnych oddziałów wsparcia. Ale w Bagdadzie Amerykanie nadal nie mają partnera politycznego.
Amerykańscy politycy domagający się sztywnego harmonogramu wycofywania wojsk z Iraku tłumaczą, że tylko to zmusi irackich polityków do współpracy.
Im bardziej demokraci w Kongresie dążą do wycofania oddziałów amerykańskich, tym bardziej iraccy przywódcy polityczni - głównie szyiccy, ale też sunniccy i kurdyjscy - utwierdzają się w przekonaniu, że wszystkie kwestie muszą zostać rozwiązane z bronią w ręku. Więc nie chcą iść na ustępstwa. Przykład: szyickie przywództwo nie obsadza wysokich stanowisk w rządzie, armii i policji sunnitami, często byłymi członkami partii Baas, skoro wkrótce ma wybuchnąć wojna domowa.
Czy przydałaby się zatem deklaracja, że wojska USA zostaną w Iraku przynajmniej przez dwa lata?
Irackim przywódcom musiałby się zapalić ogień pod stopami, żeby zmusić ich do działania. Nie można pozwolić im myśleć, że termin wycofania został przesunięty. Należy powiedzieć co innego: „Jeśli uda wam się porozumieć i będziecie pracować nad ustawami w najważniejszych kwestiach, to udzielimy wam dalszego wsparcia militarnego”. Jednak amerykański Kongres stracił już chyba cierpliwość. Z perspektywy Bagdadu widzę, że kongresmeni, którzy dążą do szybkiego wyprowadzenia wojsk, nie są już zainteresowani postępami rządu irackiego. Uznali, że wojna jest przegrana i czas się wycofać.
Czy zgadza się pan z nimi?
Niemal przegraliśmy wojnę, ale sytuacja nie jest jeszcze beznadziejna. Uważam, że pośpieszne wycofanie oddziałów amerykańskich doprowadzi do totalnej wojny domowej. Ludzie domagający się rychłego wycofania powinni zdawać sobie z tego sprawę.
Był pan korespondentem w Sarajewie, w Afganistanie i innych miejscach. Do jakiej wojny można by porównać konflikt, który wybuchnie w Iraku po wycofaniu się Amerykanów?
Nikt nie wie, ilu ludzi zginęło dotychczas w Iraku. Według moich szacunków gdzieś między 100 a 150 tys. ludności cywilnej. Może nawet więcej, ale nie aż 700 tys., jak podają niektóre źródła. Liczbę potencjalnych ofiar totalnej wojny domowej, jaka wybuchnie w Iraku na skutek wycofania się oddziałów amerykańskich, niektórzy wysocy amerykańscy urzędnicy oceniają na milion. Oczywiście to hipoteza. Jednak nie można tego wykluczyć. I tu pojawia się pytanie, jakie będą skutki takiej wojny - abstrahując już od efektów dla Iraku i całego regionu - dla amerykańskiej wiarygodności, dla amerykańskiej pozycji w świecie i dla samych Amerykanów - ich postrzegania siebie. Ja, siedzący tutaj w Bagdadzie, nie znajduję mądrych odpowiedzi.
Prezydent Bush twierdził do tej pory, że zbyt szybkie wycofanie wojsk umożliwiłoby Al-Kaidzie przejęcie władzy w prowincji Anbar i stworzenie tam swojej bazy. Co pan o tym sądzi?
To oczywiste. Z tego, co dzisiaj wiemy na temat naszej pierwotnej idei okupacji Iraku, jedno jest pewne: o ile USA przed 2003 r. nie miały problemu z islamskim ekstremizmem w Iraku, o tyle obecnie taki problem mają. Wystarczy posłuchać oświadczeń bin Ladena i Zwahiriego, by zrozumieć, że obaj traktują Irak jako najważniejszy front w islamskiej walce z Zachodem. Jeżeli Ameryka wycofałaby dziś swoje wojska, duże obszary Iraku dostałyby się pod władzę grup związanych z Al-Kaidą.
Czy bin Laden uczyniłby z Iraku podobną bazę, jak w Afganistanie przed 11 września 2001 roku?
Już dzisiaj niektóre części Iraku znajdują się pod kontrolą grup, które zaprzysięgły wierność Al-Kaidzie, a pośpieszne wycofanie pogorszyłoby tylko sytuację. Nie jest to tylko polityczna propaganda administracji Busha głoszącej, że w Iraku mógłby pojawić się problem związany z Al-Kaidą. Przekonałem się o tym na własne oczy.
John F. Burns jest jednym z najwybitniejszych korespondentów wojennych, za swoje reportaże z konfliktów w byłej Jugosławii oraz z Afganistanu otrzymał nagrody Pulitzera. Od 2003 roku jego relacje z Bagdadu drukuje New York Times”.
Amerykanie niemal przegrali w Iraku. Jednak wycofanie wojsk amerykańskich doprowadziłoby do eskalacji przemocy podobnej pod względem siły do trzęsienia ziemi. Jednak Kongres stracił już cierpliwość. Dla wielu amerykańskich polityków ta wojna jest przegrana i czas wracać do domu - mówi w DZIENNIKU John F. Burns, znany korespondent wojenny i laureat nagrody Pulitzera.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Powiązane
Reklama
Reklama
Reklama