Lider polskich antysystemowców Paweł Kukiz dołączył niedawno do Koalicji Polskiej tworzonej pod egidą PSL. Mimo że sam wcześniej nazywał ludowców ZSL-em, czyli Zjednoczonym Stronnictwem Ludowym – partią satelicką PZPR. Kukiz tłumaczy swoją woltę tym, że głównym problemem Polski nie jest PSL, PiS czy PO, ale antydemokratyczny system wyborczy. Nie pozwala on bowiem, aby obywatel zainteresowany działalnością polityczną sam wystartował do Sejmu, tylko nakazuje mu stworzyć komitet wyborczy, wystawić listy w kilkudziesięciu okręgach i jeszcze zebrać kilkaset tysięcy podpisów.
Tego rodzaju wymagania są w stanie spełnić wyłącznie wielkie machiny partyjne, które dysponują milionami złotych z subwencji pochodzących z kieszeni podatników. Jak przekonują krytycy systemu, gdybyśmy mieli jednomandatowe okręgi wyborcze a każdy obywatel bez przeszkód korzystałby ze swojego biernego prawa wyborczego (prawa do kandydowania), polska polityka przestałaby być tak upartyjniona, a stałaby się bardziej merytoryczna. Prawda jest jednak taka, że gdyby zrealizować postulaty antysystemowców, partiokracja i polaryzacja sięgnęłyby u nas zenitu, a wpływ obywateli na władzę pozostałby nikły. Pole do popisu zyskałoby za to kilku indywidualistów przekonanych o własnej genialności.
Najwięksi lubią JOW-y
Od lat kluczowym postulatem Kukiza były jednomandatowe okręgi wyborcze. Obecnie nie jest on już tak radykalny i postuluje ordynację mieszaną (część posłów miałby być wybierana w wyborach proporcjonalnych, a część w JOW-ach). Wpisano ją zresztą do umowy koalicyjnej z PSL. Kukiz uważa, że dzięki takiemu rozwiązaniu każdy obywatel odzyskałby swoje bierne prawo wyborcze – mógłby w wyborach wystawić sam siebie. Problem w tym, że prawo to i tak pozostałoby iluzoryczne. Małe okręgi, w których jest do wzięcia niewielka liczba mandatów (np. trzy), zawsze premiowały największe partie. JOW-y to w istocie ekstremalnie małe okręgi, w których do wzięcia jest tylko jeden mandat. W przytłaczającej większości przypadków zgarnia go reprezentant jednej z dwóch, może trzech najsilniejszych partii. W jaki sposób zwykły obywatel bez zaplecza politycznego ma wygrać z człowiekiem, za którym stoi machina partyjna? Oczywiście takie przypadki się zdarzają, ale są sporadyczne. Nawet jeśli kilku szczególnie znanym w okręgu osobom udałoby się w ten sposób dostać do Sejmu, to jaką miałyby one siłę przebicia w ciele, które składa się z 460 osób?
Oczywiście mechanizm ten najlepiej pokazuje skład Senatu, wybierany w stu okręgach jednomandatowych. W wyborach 2015 r. dostało się do niego 61 senatorów wystawionych przez PiS, 34 przez PO, jeden z PSL i „aż” czterech niezależnych. Wśród tych „niezależnych” był... Grzegorz Bierecki, prominentna postać z otoczenia PiS. Jako kandydat bezpartyjny mandat zdobyli też Marek Borowski (były członek SLD), Lidia Staroń i Jarosław Obremski. Ktoś słyszał o jakichś głośnych inicjatywach zaproponowanych przez te osoby? Jakie to ważne tematy wymieniona trójka włączyła do debaty publicznej? Jaką dokładnie korzyść osiągnęła Polska z tego, że obywatel Jarosław Obremski skutecznie wykorzystał swoje bierne prawo wyborcze (z całym dla niego szacunkiem)?
Wielka Brytania jest podzielona na 646 okręgów wyborczych. Z każdego do Izby Gmin wchodzi tylko jeden deputowany. Brytyjski system polityczny należy do najbardziej spetryfikowanych w Europie. Po drugiej wojnie światowej każdy premier Wielkiej Brytanii wywodził się z Partii Pracy lub Partii Konserwatywnej. Ostatni szef rządu, który nie był członkiem tych ugrupowań, to… David Lloyd George z Partii Liberalnej (zakończył urzędowanie w 1922 r.). Gdyby wprowadzić w Polsce JOW-y do Sejmu, to w 2050 r. z rozrzewnieniem wspominalibyśmy Marka Belkę, ostatniego premiera spoza POPiS-u.
Prawda jest jednak taka, że gdyby zrealizować postulaty antysystemowców, partiokracja i polaryzacja sięgnęłyby u nas zenitu, a wpływ obywateli na władzę pozostałby nikły. Pole do popisu zyskałoby za to kilku indywidualistów przekonanych o własnej genialności.