PiS jeszcze nie wygrał i wcale nie jest pewne, czy - nawet jeśli mu się to - uda, utrzyma władzę. Ale Martin Schulz, przywódca socjalistów w Parlamencie Europejskim, już wzywa do izolowania Polski. Reakcje krajowe są przewidywalne do bólu: Dorn wzywa polskich parlamentarzystów, by odwołali Schulza lub opuścili lewicową frakcję. Oni zapraszają go zaś do odwiedzin Polski. W końcu trwa kampania, nikt nie cofnie się o krok. A więc wszystko w normie?
Nie! Są sprawy - i do nich należą relacje z Unią Europejską, z sąsiadami - których w ten sposób do wyborczej walki wciągać nie można. Są straty, których nie da się potem odrobić. Są oceny tak skrajnie niesprawiedliwe, że nie dają się wytłumaczyć wyborczą gorączką. To jest właśnie jedna z takich spraw.
Nie można przejść do porządku dziennego nad sytuacją, w której oczywisty polski interes państwowy traktowany jest jak kampanijna wycieraczka. Bo nawet jeśli przyjąć, choćby na chwilę, że rządy Kaczyńskich mogą naszą demokrację zepsuć, to uruchamianie całej światowej opinii publicznej, byle tylko przywalić obecnej władzy, bez umiaru i rozsądku, jest tej demokracji rozwalaniem. To bardziej niż jakiekolwiek krajowe wydarzenie ściąga Polskę do drugiej ligi.
Nie chodzi o to, że nie można tych rządów krytykować za granicą i przez zagranicę. Można - tak samo jak Busha w Europie, a Putina w Polsce. Ale trzeba w tej krytyce zachować elementarny umiar i odpowiedzialność. To wspólna polska sprawa. Słowa Schulza przekraczają wszystko, co w tej mierze wydarzyło się dotychczas. Reakcja była banalna.
Dlatego był to smutny dzień kampanii wyborczej. Pod naporem wielkiej rzeki żądzy władzy pękła kolejna tama przyzwoitości i odpowiedzialności za państwo.