Otrzymawszy rozkaz zabicia Borysa Bieriezowskiego, Sasza i jego towarzysze wpadli w panikę. Nie chodziło o to, że nigdy nie wykonywali takich zadań - zabijanie było częścią ich pracy, na którą się godzili. Nie chodziło nawet o to, że przeraziła ich myśl o zamordowaniu polityka - taki los spotkał niejednego deputowanego do Dumy przeciwnego Kremlowi. Problem polegał na tym, że w owym czasie Bieriezowski był bodaj najpotężniejszym człowiekiem w Rosji, a oni o tym wiedzieli.

Reklama

Oficjalnie piastował stanowisko zastępcy sekretarza Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, ale był to jedynie tytuł na użytek publiczny; pretekst wyjaśniający jego nieustanną obecność w korytarzach Kremla za czasów Borysa Jelcyna. Jego siła tkwiła w tym, co się działo za kulisami. W poprzednim, 1996 roku Bieriezowski z grupą podobnych mu miliarderów uratował Jelcyna przed pewną porażką w czerwcowych wyborach prezydenckich.

Komentowałem tę kampanię jako moskiewski korespondent BBC i na własne oczy widziałem ten cud: wskrzeszenie prezydenta, który w sondażach miał jednocyfrowe poparcie, a potem przeszedł zwycięsko przez dwie tury wyborów, które nawet nie były ustawione - a przynajmniej nie całkiem. Jelcyn zawdzięczał to oligarchom, którzy dali mu dostęp do nieograniczonych kwot oraz wsparcie ekspertów i zmasowaną pomoc mediów - do nich należały przecież wszystkie gazety oraz stacje telewizyjne i radiowe - dzięki czemu pokonał partię komunistyczną, której marzył się powrót do władzy.

W rewanżu za, mówiąc kolokwialnie, ocalenie tyłka, Jelcyn oddał miliarderom klucze do rosyjskiej gospodarki: sprzedawał im wielkie firmy państwowe po zaniżonych cenach i chronił ich przed rywalami w kraju i za granicą. Borys Bieriezowski dostał swój udział w tej bonanzie - przez pewien czas z sześcioma innymi finansistami kontrolował 50 procent rosyjskiej gospodarki - ale pieniądze mu nie wystarczyły: tak naprawdę interesowała go władza. Po roku 1996 miał już taki wpływ na słabego, schorowanego i wiecznie pijanego prezydenta, że powszechnie uważano, iż to on podejmuje decyzje w jego imieniu. Gdy Saszy Litwinience rozkazano go zabić, wszyscy wiedzieli, że Bieriezowski jest szarą eminencją Kremla i człowiekiem, z którym nie warto zadzierać.

Reklama

Litwinienko i jego koledzy opisali później swą reakcję jako pryncypialny bunt przeciwko skorumpowanemu systemowi. Było jednak inaczej. Był to starannie skalkulowany gambit polityczny oraz całkiem pragmatyczna próba ocalenia własnej skóry. To prawda jednak, że odmieniły one ich życie na zawsze.

Początkowo na myśl o tym, co kazano im zrobić, jedynie się bali. Litwinienko spędził końcówkę roku 1997 i pierwszy miesiąc następnego jak w letargu, nie mogąc podjąć decyzji. Nie wiedział, czy powinien zrobić to, co robił w FSB zawsze, gdy otrzymywał rozkaz - wykonać go. Paraliżował go strach. Marina świetnie sobie przypomina tamten okres niepewności męża około Nowego Roku.

"Pamiętam tamten grudzień doskonale, bo Sasza był jakiś taki przygnębiony i zdenerwowany. Za każdym razem, kiedy proponowałam, żeby poszedł na jeden z naszych koncertów, odpowiadał: »Marina, teraz nie w głowie mi koncerty. Wiem o tylu sprawach, ale nie mogę ci o nich opowiedzieć«. Przychodził do domu w strasznym stanie, a ja mówiłam: »Po prostu wyrzuć to wszystko z pamięci«. Ale on odpowiadał: »Nie mogę. Może po pracy z godzinę pospacerujemy; może lepiej się poczuję«. Tak bardzo brał sobie to wszystko do serca. Nie umiał uciec przed stresem, który powodowała praca".

Reklama

Pisząc o tym wszystkim po latach, Litwinienko dał nam raczej heroiczny obraz sytuacji i dylematu, przed którym stanął. Nie zapomniał też o przedstawieniu swej niedoszłej ofiary jako wzoru uczciwości: "Nikt nam nie powiedział, dlaczego mamy go zabić. Nie było takiej potrzeby: Bieriezowski był czołowym oligarchą, biznesmenem, miliarderem, a jego partia Liberalna Rosja sprzeciwiała się korupcji w sercu FSB i naszego wydziału, URPO. Był dla nas zagrożeniem".

Litwinienko utrzymywał, że gdy tylko otrzymał rozkaz zamordowania Bieriezowskiego, postąpił zgodnie z nakazem sumienia: poszedł do niego z ostrzeżeniem. W rzeczywistości jednak Sasza i jego koledzy potrzebowali prawie dwóch miesięcy, aby się zdecydować: od 27 grudnia 1997 roku, kiedy to otrzymali rozkaz, aż do lutego 1998 roku, kiedy poczynili pierwsze kroki w celu ujawnienia sprawy.

Przez dwa miesiące, niczym porządni oficerowie bezpieki, którymi byli, starannie badali grunt, próbując dociec, komu zależy na dokonaniu tej zbrodni. Rozmawiali z informatorami, aby ustalić, czy zleceniodawcy są wpływowymi ludźmi i czy wykonanie rozkazu nie byłoby korzystnym posunięciem. Krótko mówiąc, zabezpieczali sobie tyły - ale czy można ich za to winić? Litwinienko i czterej jego towarzysze zostali rzuceni w wir walki o władzę na najwyższym
szczeblu, szło o ich głowy. Wiedzieli, że niewłaściwy wybór może oznaczać nie tylko kres ich kariery, ale zapewne i życia.

Pierwszym problemem był brak pisemnego rozkazu zabójstwa. Otrzymali jedynie ustne polecenie - którego łatwo było się wyprzeć - podczas spotkania z Chochołkowem i jego zastępcą, kapitanem Aleksandrem Kamisznikowem. Sasza chciał wiedzieć, czy rozkaz nadszedł z najwyższego dowództwa FSB, bo wtedy zapewne miałby błogosławieństwo ministra, a może i samego prezydenta. Jeżeli stały za nim tak wielkie siły, być może rozsądnie byłoby wykonać rozkaz. Jeśli jednak była to jedynie inicjatywa Chochołkowa i jego kumpli, którzy bali się o swoje mroczne interesy, wykonanie rozkazu naraziłoby Litwinienkę i jego kolegów na poważne niebezpieczeństwo. Bez protekcji na samej górze niemal na pewno zostaliby zidentyfikowani jako sprawcy i ponieśliby konsekwencje.

Marina Litwinienko wspomina, jak podjęli decyzję: "Dotarli do punktu, w którym nabrali przekonania, że inicjatywa zlikwidowania Bieriezowskiego pochodzi od ich własnego szefa, z ich własnego wydziału - a był to wydział znany z podobnych operacji - i że najwyższe dowództwo FSB nic o tym nie wie. Napisali więc raport w tej sprawie i zanieśli Kowaliowowi, który w owym czasie był dyrektorem FSB. Kowaliow wysłuchał ich i wezwał człowieka, który wydał rozkaz. Podczas konfrontacji tamten oczywiście wszystkiego się wyparł. Stwierdził, że nic takiego nigdy się nie wydarzyło. Wszyscy, którzy poszli z raportem do dyrektora, zostali zawieszeni w pełnieniu obowiązków służbowych i poddani dochodzeniu".

Jeżeli przyjmiemy, że Sasza mówił prawdę na temat rozkazu zabicia Bieriezowskiego, to z jego relacji można wyciągnąć kilka istotnych wniosków. Pierwszym z nich jest to, że Litwinienko był wystarczająco ważną figurą, by pójść wprost do dyrektora FSB. Jego pozycja w URPO musiała go czynić wystarczająco wiarygodnym i ważnym funkcjonariuszem, by traktowano go poważnie, co oznacza, że rozpowszechniane później przezeń opowieści o bogatych doświadczeniach zebranych na służbie to nie produkty bujnej fantazji nic nieznaczącego urzędnika.

Drugi wniosek jest niepokojący: URPO działało wedle własnych praw; było niezależnym elementem FSB mogącym podejmować niezmiernie ważne decyzje, jak na przykład o zamordowaniu ważnej postaci publicznej. Morderstwo mógł zlecić nawet ktoś w stopniu pułkownika czy podpułkownika; dyrekcja FSB wcale nie musiała o tym wiedzieć.

Po trzecie, najwyraźniej istniała tam utarta praktyka podejmowania takich ważnych decyzji podczas cichych rozmów za zamkniętymi drzwiami gabinetów, toteż nie pozostawał po nich ślad na papierze. Dwa ostatnie elementy miały wielkie znaczenie, gdy badano proces decyzyjny, który niemal 10 lat później doprowadził do zamordowania samego Litwinienki.

W styczniu 1998 roku Sasza i jego czterej koledzy zastanawiali się, czy słusznie postąpili. Nie musieli już popełniać nieusankcjonowanego zabójstwa, odmówili jednak wykonania rozkazu, poinformowali o wszystkim przełożonych i - co najgorsze - nie uwierzono im; ich zarzuty zostały oddalone jako niepoważne. Dla Litwinienki dodatkowym ciosem było to, że znienawidzony Chochołkow wciąż trwał na swoim stanowisku, podczas gdy on i jego koledzy zostali poddani wewnętrznemu śledztwu w sprawie poważnego wykroczenia. Groźba rychłego odwetu Chochołkowa na niesfornych podwładnych była jak najbardziej realna.

Zawieszony i odesłany na urlop, podczas gdy w sztabie URPO miał się rozstrzygnąć jego los, Sasza wiedział, że rozpoczął się wyścig z czasem. Gdyby nie wykonał żadnego ruchu, bez wątpienia zrobiłby to Chochołkow. A możliwości miał wiele: mógł na przykład zwolnić Saszę ze służby, mógł też... szefom URPO łatwo przychodziło wyznaczanie celów dla swych zabójców.

Przez kilka kolejnych dni Sasza nie mógł ani spać nocą, ani zaznać chwili spokoju za dnia. Bez końca chodził po mieszkaniu w wielopiętrowym bloku, gdzie mieszkał z Mariną i małym Anatolijem. Czekał, aż rozlegnie się pukanie do drzwi. Pouczono go, by nie kontaktował się z innymi zawieszonymi funkcjonariuszami, nim zakończy się śledztwo. Wiedział jednak tak jak oni, że muszą jakoś skoordynować swoje działania, gdyż brak jedności albo wahanie mogą mieć fatalne skutki.

W połowie lutego 1998 roku spotkali się zatem potajemnie, omówili swoją sytuację i doszli do wniosku, że zostaną rzuceni wilkom na pożarcie. Nie mogli już dłużej oczekiwać sprawiedliwości ze strony własnej organizacji; ich jedyną szansą był skok za burtę i oddanie się pod ochronę niedoszłej ofiary. Poszli więc do Borysa Bieriezowskiego i opowiedzieli mu o wszystkim.