Nikt nie lubi płacić. A zwłaszcza nikt nie lubi płacić za to, co do niedawna było bezpłatne. Rzekomo bezpłatne były i są studia na publicznych wyższych uczelniach w Polsce. Tak mówi konstytucja, która zarządza, że wszystkie formy nauczania są w Polsce bezpłatne z wyjątkiem…
Zamysł autorów tego fragmentu konstytucji był zarazem szlachetny i niemądry (zapis ten powstał pod szantażem obecnej wówczas w parlamencie socjalistycznej partii Unia Pracy). Niemądry, gdyż nauczanie w publicznych instytucjach w Polsce nie jest bezpłatne, lecz opłacane przez podatników, i niemądry, bo nie zostały uwzględnione realia budżetu, który nie jest w stanie utrzymać w całości publicznych wyższych uczelni.

Reklama

A zatem prawo do bezpłatnych studiów to takie samo prawo jak prawo do pracy, mieszkania czy - żarty sobie czyniąc - małżeństwa. Można takie prawa uchwalać, ale obywatelom, którzy nie mają pracy czy których nie stać na mieszkanie, nic to nie pomoże, że w konstytucji "jest napisane". Stąd wyjątki zapisane w konstytucji i de facto przynoszące publicznym wyższym uczelniom (studia zaoczne, wieczorowe, uzupełniające, podyplomowe) dochód mniej więcej równy dotacji z budżetu. Bez tego dochodu uczelnie publiczne po prostu nie mogłyby funkcjonować i wszyscy doskonale o tym wiedzą, tylko dyskretnie milczą.

Dlatego też projekt zmiany i doprowadzenia do tego, by wszystkie tryby studiowania były odpłatne, ma wiele sensu. Po pierwsze, umożliwiłoby to publicznym uczelniom wyższym samodzielne i dzięki temu rozsądne sterowanie funduszami. Po drugie, wyjaśniłoby niezdrową sytuację polegającą na zróżnicowaniu płatności przy braku zróżnicowania usług (czasem płatne usługi dydaktyczne są na niższym poziomie niż bezpłatne). Po trzecie, zostałaby wyklarowana sytuacja szkół prywatnych i płatnych. Nieliczne spośród nich są na bardzo dobrym poziomie, wiele na bardzo słabym, ale wszystkie ściągają pieniądze.

Rozważmy te argumenty. Państwo, które chce mieć publiczne i powszechnie dostępne bezpłatne szkolnictwo wyższe na bardzo wysokim poziomie - a współcześnie od tego zależy cały rozwój nauki, gospodarki i cywilizacji - musi mieć strasznie dużo pieniędzy. Wprawdzie w wielu krajach europejskich szkoły wyższe są bezpłatne, ale jest to relikt państwa opiekuńczego i czasów dobrobytu. Obecnie z niektórymi wyjątkami (jak Finlandia) mamy do czynienia z kryzysem finansowania wyższych uczelni - we Włoszech, Francji, w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Liczba studentów wciąż rośnie, a nakłady nie mogą rosnąć, bo nie mają z czego. W Stanach Zjednoczonych działa zupełnie inny system, ale i tam - z pewnymi wyjątkami - uczelnie publiczne, najczęściej stanowe, są bezpłatne i gorsze od prywatnych, bo nie mają pieniędzy na zatrudnienie wybitnych uczonych.

Reklama

Wybór jest więc prosty - gorszy produkt za mniejsze pieniądze czy lepszy za większe? A większe mogą pochodzić tylko z opłat za studia, bo budżet albo przydzieli uczelniom minimalnie więcej, albo - jak było dotychczas niezmiennie od 1990 r. - regularnie minimalnie mniej. Jeżeli będzie więcej pieniędzy, może to sprawić, że pracownicy naukowi przestaną pracować na kilku posadach, uczelnie zaczną ściągać najlepszych uczonych z prowincji (teraz w Warszawie mieszkanie jest barierą nie do pokonania) i podnosić poziom studiów.

Co do argumentu drugiego, to stwierdzam z całym przekonaniem, że nikt z kierujących publicznymi uczelniami wyższymi nie lubi wyciągać od studentów pieniędzy. Opłat za powtarzanie roku, spóźniony egzamin czy za całe studia. Wszyscy członkowie społeczności akademickiej wiedzą, że powoduje to rozmaite formy braku równouprawnienia oraz nie jest całkiem fair. Ale nie ma wyjścia, bo budżet nie daje nawet grosza ani na wydatki rzeczowe, ani na książki, ani na premie dla pracowników, a niektórzy z nich bez tych form zwiększenia poborów rzuciliby uczelnię.

Trzeci argument dotyczący konkurencji między publicznymi a prywatnymi szkołami wyższymi wcale nie jest błahy. Jestem zdecydowanie za wolnym rynkiem także w dziedzinie szkolnictwa wyższego, ale każdy wolny rynek musi podlegać pewnej kontroli i pewnym regułom. I nie wystarczy powiedzieć, że przecież ludzie (młodzi, 19-letni ludzie lub ich rodzice) mogą swobodnie wybierać między szkołami publicznymi i bezpłatnymi oraz prywatnymi i płatnymi. Czasem koszt studiowania w szkole prywatnej w mieście średniej wielkości jest w sumie niższy niż koszt wyjazdu do Warszawy, wynajęcia pokoju i tak dalej. A potem na Uniwersytet Warszawski przychodzą studenci z licencjatem fatalnej uczelni i chcą uzyskać w dwa lata magisterium. Czy to jest możliwe? Czy nie produkujemy - powtarzam, dotyczy to tylko dużej części prywatnych uczelni - ludzi z dyplomem bez sensu i podstaw?

A zatem wszystko przemawia za odpłatnością za studia. Jednak absolutnym warunkiem jej wprowadzenia powinien być rozwinięty i zróżnicowany system stypendiów zewnętrznych (państwowych, samorządowych, kościelnych, prywatnych, organizacji pozarządowych, komercyjnych oraz system odliczeń od podatku) i wewnątrzuniwersyteckich, czyli znacznie wyższe i liczniejsze stypendia naukowe za dobre wyniki już od przeciętnej 4 (db.). Zakładając - raczej z powietrza, bo do tego są potrzebne poważne kalkulacje - że odpłatność wynosiłaby 200 - 300 zł miesięcznie, trzeba by zarazem założyć i znaleźć na to sposoby, by co najmniej połowa studentów miała rozmaite stypendia. Gdyby zachowana została dotacja budżetowa i doszła odpłatność - dotkliwa, ale nie horrendalna - oraz gdyby uczelnie uzyskały pełną autonomię budżetową, a nie musiały powielać finansowych nonsensów całej budżetówki, byłyby nadzieje na szybki rozwój jakości polskiego szkolnictwa wyższego oraz nauki. Obecnie takich nadziei nie ma i żaden, nawet najlepiej rozumiejący te problemy rząd nie zwiększy zasadniczo budżetu przeznaczanego na szkolnictwo wyższe i naukę, bo nie ma z czego, bo czekają lekarze i pielęgniarki, nauczyciele i kolejarze. Propozycja polskich rektorów ma więc pełny sens i podsumujmy ją w sposób następujący: więcej swobody finansowej i mniej hipokryzji w szkolnictwie wyższym.