Tymczasem najnowsza książka Grossa nie jest warta tego, żeby to wokół niej organizować debatę. Nie dostarcza ona żadnych nowych argumentów. Jeśli chcemy dyskusję pchnąć do przodu musimy wreszcie przeanalizować kwestię walki z antysemityzmem jako problem polityczny.

Reklama

Dwie polityki historyczne
Warto zacząć od tezy podstawowej. Że problem antysemityzmu Polaków, czy też jego skali, był od samego początku problemem politycznym, a nie moralnym. Po 1989 roku Polacy posprzeczali się o to, co ma być historycznym fundamentem wolności, na jakiej tradycji historycznej ją oprzeć. Naprzeciwko siebie stanęły dwie polityki historyczne. Jeszcze ich wtedy tak nie nazywano, pojęcie pojawiło się dekadę później, jednak o to w istocie chodziło. Z jednej strony stanęła lansowana przez prawicę wizja demokracji antykomunistycznej. A zatem demokracji budowanej na kontrze wobec nieodległej przeszłości. Demokracji, która rodzi się po to, by rozliczyć grzechy komunizmu, napiętnować jego budowniczych, a wynagrodzić tych, którzy mieli zasługi w walce z komunizmem.

Naprzeciw tej antykomunistycznej polityki historycznej stanęła wizja demokracji antyendeckiej. Traktowała ona komunizm jako mniejsze zło, jako niewłasciwą odpowiedź na prawdziwe zło – na endecję. Wedle tego przekonania, lansowanego przez solidarnościową lewicę, endeckie zło jest wciąż żywe. Komunizm nie przeorał spoleczeństwa, ocalił Kościół, zachował wieś. Zamiast być społęczną rewolucją, okazał się historyczną zmarażarką, z której polskie społeczeństwo wychodzi polskie dokładnie takim, jakim było przed 1939 rokiem. A więc - wedle opisu lewicy - niechętne Żydom, nowoczesności, tolerancji, demokracji, postępowi. Jednym słowem, ciemnogród.

Podczas gdy jedna strona sądziła, że najcięższą, być może śmiertelną chorobą polskiej duszy jest kwaśniewszczyzna, druga utrzymywała, że dmowszczyzna. Jedni sądzili, że wychowanie Polaków do demokracji może się dokonać poprzez wykorzenienie braku wrażliwości na zło komunizmu, drudzy że poprzez uwrażliwienie Polaków na zło antysemityzmu. Bo z całego katalogu wad Polski endeckiej, lewa strona jako wadę naczelną wybrała antysemityzm. Uznała ją za plagę plag, kwintesencję przesądu, największego wroga leżącej u podstaw demokracji tolerancji dla innych.

Dziś brzmi to może jak problem akademicki, jednak w latach 90. zderzenie się tych dwóch postaw było główną osią polskiej polityki. Kto pamięta publicystykę z tego okresu, ten wie, że prawicowe media pisały niemalże wyłącznie o patologiach komunistów z okresu sprzed i po 1989 roku. Natomiast lewicowe obsesyjnie wracały do jednej tylko kwestii - antysemityzmu, zarówno dawnego jak i obecnego.

To były lustrzane zachowania. Które przyniosły odwrotne do zamierzonych efekty. Z jednej strony sprawiły, że połowa Polaków wybaczyła Jaruzelskiemu stan wojenny i w kolejnych wyborach głosowała na Kwaśniewskiego i Millera. Z drugiej, doprowadziły Polaków do niewrażliwości na piętnującą antysemityzm pedagogikę społeczną. Różne były mechanizmy porażki obu tych szkół perswazji. Ze względu na temat - książkę Grossa - skupię się na porażce tej drugiej.

Jak to się zaczęło
O jałowości walki z antysemityzmem przesądziła przede wszystkim jej abstrakcyjność. Polakom, mającym wówczas najbardziej elementarne problemy z sami sobą, z niedawną przeszłością, z budowaniem swojej narodowej dumy i przeżywaniem świeżej radości z demokracji, raptem narzucono temat ich grzechów sprzed ponad półwiecza. Wbrew opozycjnym mitom o powszechności oporu wobec komunizmu, z PRL-u Polacy wychodzili podzieleni i zdezorientowani. Jeszcze nie zdążyliśmy uporządkować swojej wiedzy na temat Katynia, na temat czarnej legendy AK, na temat kolaboracji PZPR z Moskwą czy oceny stanu wojennego. Jeszcze nie zdążyliśmy się rozeznać, czy nadal mamy ufać Wałęsie, niedawnej legendzie "Solidarności”, która właśnie znowu weszła do polityki, a tu raptem zaczęto nas przekonywać, że najważniejszym problemem w naszej historii są getta ławkowe, ataki na Tuwima, i chłopcy z ONR-u. I jeśli od tej dyskusji nie chcemy rozpoczynać naszej niepodległości, to jesteśmy antysemitami.

Reklama

Drugim istotnym błędem popełnionym przez organizatorów akcji reedukacji narodu poprzez walkę z atysemityzmem, okazał się osobisty i emocjonalny charakter, jaki swojej akcji nadali. Dokładniej mówiąc, jej histeryczność (podobny problem ze swoją antykomunistyczną pedagogiką miała strona prawa). Tak czy inaczej, realne uświadomienie Polakom ich wcale nie wyimaginowanego problemu z Żydami i antysemityzmem, blokował rozedrgany moralistyczny fanatyzm pedagogów. Nigdy nie wystarczało im mówienie, musieli krzyczeć, piętnować, egzorcyzmować. Tracąc wszystkie miary w ocenie realnych faktów.

Antysemicki napis na murze stawał się powodem do zrobienia czołówki gazety. Do toczenia wielkich dyskusji, do pisania listów otwartych, a wreszcie do równie gorącej dyskusji o winie tych, którzy nie potrafią się wystarczająco głośno się oburzyć. Nie myślano nawet o tym, że wśród ludzi pospiesznie piętnowanych za niedobór oburzenia, mogli być potencjalni sojusznicy, których do dyskusji o antysemityzmie możnaby spokojnie zaprosić, bo sami uważali antysemickie eskcesy, bez względu na ich skalę, za plamę na honorze Polaków. Zwolennicy tej pedagogiki społecznej, resocjalizacji potencjalnych endeków poprzez wciągnięcie całego społeczeństwa w rytuał potępień i samobiczowania, natrafiając na jakikolwiek opór diagnozowali go jako potwierdzenie wszystkich swoich podejrzeń. Jako dowód na antysemicką chorobę polskiej duszy. Co sprawiało, że jeszcze raźniej ruszali do boju.

Tym bardziej, że opór wobec nich rzeczywiście się pojawił. Na początku ten w pełni potwierdzający tezy o potrzebie reedukacji. Czyli Świtoń, Tejkowski, Bubel. Muzealne wręcz eksponaty antysemickich patologii. Nie spotykali się oni z potępieniem prawej strony, co po lewej rodziło podejrzenie, że prawica po cichu im sprzyja. Tymczasem mechanizm tej bierności był inny. To była już ta faza sporu politycznego, w którym obie strony nie miały złudzeń co do właściwego celu swoich strategii. Wiedziały, że polityki historyczne po obu stronach służą już tylko delegalizacji przeciwnika. Prawica sprowadzała lewicę do krypo-komuny, nazywałą ją "różową”, wytykała komunistyczne rodziny - coraz mniej dbając o historię i jej moralną ocenę, a coraz bardziej jawnie walcząc o zwycięstwo polityczne dzisiaj, w czasie realnym. Natomiast lewica coraz wyraźniej uświadamiała sobie, że walka z antysemityzmem jest w istocie walką z prawicowością. Nie tylko endecką, ale każdą. Bo każda prawica respektuje religię i patriotyzm, a te właśnie lewica definiowała jako wylęgarnię rasizmu.

Początkowo, sprzeciw prawicy wobec anty-antysemickiej terapii był jednak raczej cichym oporem, niż jawną polemiką. Bo lewa strona znacząco dominowała w debacie publicznej. Ona miała media prywatne i publiczne, co dało jej realną siłę. Mało kto decydował się na polemikę, która zawsze kończyła się publicznym oskarżeniem o antysemityzm, przed którym oskarżony nie miał możliwości się potem wybronić.

Lewica w swojej perswazji odniosła tylko jeden sukces. Pociągnęła za sobą sporą częśc polskiej inteligencji, która zaczęła uwewnętrzniać lewicowy pogląd o kluczowym znaczeniu walki z antysemityzmem. Jeśli nawet działo się to za sprawą tzw. poprawności, a zatem wymuszanego konformizmu, to jednak nieustanne przypominanie antysemickich patologii robiło swoje. Polski inteligent kibicował lewicy. Po cichu mógł się irytować tym, że przez nadmierną gorliwość w tropieniu antysemityzmu lewica czasem się ośmiesza, jak wtedy gdy rasizm dostrzega u Żeromskiego, jednak generalnie zgadzał się z diagnozą, która stawała się dominujacą w Polsce definicją demokracji - że demokracja to ład, którego zdrowie i sila zależą przede wszystkim od jego zdolności do walki z rasizmem.

Lata 90 pokazały jednak, że sukces polityki historycznej lewicy ogranicza się raczej tylko do inteligencji lewicowej. Jednak środowisko to dominowało wówczas w polityce i w mediach, co powiekszało jego realne znacznie i mogło sprawiać wrażenie, że sukces jest znacznie większy. Mogło się wydawać, że środowisko postkorowskie zdołało narzucić jakiejś znaczącej części spoleczeństwa swoją własną wrażliwość. Np. swoją pamięć międzywojnia, nie jako wyjątkowego w historii ostatnich dwustu lat krótkiego okresu niepodległości, ale jako ponurych czasów, w których obrazie centralną pozycję zajmuje endek zabijający prezydenta Narutowicza. W centrum dyskusji pojawiło się także najbardziej osobiste doświadczenie środowiska "komandosów” z epoki PRL-u, czyli Marzec. Przeżyty przez nich absolutnie wyjątkowo - nie jako kompromitacja komunizmu, ale jako kompromitacja społeczeństwa.

Gross po raz pierwszy
W historii, którą tu opowiadam, pojawiają się tylko idee. Ale oczywiście rodziły się one i umacniały w związku z konkretnymi wydarzeniami. Sporem o krzyż w Oświęcimiu, rocznicą wydarzeń kieleckich, wizytami rabina Weissa, kilkoma falami oskarżeń o udział Polski w Holocauście w amerykańskich mediach, artykułem Michała Cichego na temat antysemickich ekscesów w czasie Powstania Warszawskiego i ich realnego znaczenia... Oczywiście najważniejszym wydarzeniem całej tej historii stało się opublikowanie książki Grossa "Sąsiedzi”. Książki ważnej nie tylko dlatego, że po raz pierwszy pojawił się w konretny zarzut, konkretna zbrodnia na Żydach, którą przypisano nie jednemu Polakom, ale większej grupie, potraktowanej zresztą jako miarodajna dla całego społeczeństwa. Ale też dlatego, że w związku z książką Grossa upadła otaczająca temat antysemityzmu poprawność.

Z początku nic tego nie zapowiadało. Odwrotnie. Jedna z pierwszych dyskusji nad książką Grossa, z udziałem autora, w zamkniętym gronie historyków na Uniwersytecie Warszawskim zakończyla się skandalem. Kilku poważnych badaczy zgłosiło do książki warsztatowe uwagi, co uznano za antysemicki skandal. Skrytykowany został profesor Tomasz Szarota (note bene autor prac o anysemityzmie). Kiedy Paweł Machcewicz bardzo ostrożnie zwrócił uwagę na czysto warsztatowe błędy książki, obecna na seminarium działaczka żydowska padła zemdlona. Zdumiony tym wszystkim profesor Jerzy Eisler zrezygnował ze swojego wystąpienia. Wszedł tylko na trybunę i oświadczył, że gdyby student mu przedstawił "Sąsiadów” jako pracę magisterską to by oblał ze względy na liczbę popelnionych błędów. Po czym wyszedł z sali.

Książka Grossa była dziwna. Z jednej strony pokazywała realnie wstrząsającą historię, była pierwszym przejmującym dowodem przeciw Polakom i wydawało że przypieczętuje sukces polityki historycznej lewicy. Z drugiej jednak strony, Gross poszedł tak bardzo na skróty, tak bardzo podkręcił fakty pod potrzebne mu tezy, wyciągnął z nich tak dalece generalizujące diagnozy, że osiągnął na raz dwa efekty. Po pierwsze, wstrząsnął sumieniami. Po drugie jednak, pobudził do polemik. Po raz pierwszy ci inteligenci, którzy dotąd stronili od sporów o antysemityzm, którzy nie chcieli wchodzić w ideologiczną wojnę między prawicą i lewicą, prowadzoną w dodatku na polu minowym, gdzie bardzo łatwo można dostać etykietkę antysemity, uznali że muszą prostować ewidentne uproszczenia.

Kluczowa w tamtym sporze okazała się postawa gazet. Zwłaszcza tych dwóch, które opinię publiczną zaskoczyły - a mianowicie "Gazety Wyborczej” i "Rzeczpospolitej”. Ta pierwsza do tej pory stanowiła ośrodek agresywnej indoktrynacji. Nie znającej ani subtelności argumentu, ani potrzeby dopuszczenia innych poglądów. Tymczasem w związku z książką Grossa "Gazeta” poprowadziła realną, uczciwą dyskusję. Nie kryjąc swoich intencji, że chce z Jedwabnego uczynić centralne wydarzenie polskiej pamięci, zarazem zapytała o zdanie innych. W przypadku "Rzeczpospolitej” z kolei nastąpiło coś, co można by nazwać przebudzeniem cywilnej odwagi. W zawiązku z Jedwabnem gazeta, która dotąd kryła się za wygodną wymówką ekonomicznej formuły, zajęła własne stanowisko w sporze ideowym. Ośmielając przy tym tę grupę inteligencji, której przez ostatnią dekadę wybierała ostrożne milczenie.

To był przełom. Do antysemityzmu po raz pierwszy Polacy podeszli nie jako do mitu, ale jak do konkretu. Który się analizuje, śledzi jego rozmiary, skutki, odcienie winy. A zatem traktuje racjonalnie. Efektem dyskusji o Jedwabnem było realne dostrzeżenie przez Polaków problemu antysemityzmu, dopuszczenie do świadomości tego, że nie jest tylko pedagogiką lewicy, ale także historycznym faktem, o którego skalę warto się spierać, ale którego istnienia nie można negować. Z drugiej jednak strony, książka Grossa nauczyła Polaków mówić o tej sprawie bez wcześniejszych zahamowań. A zatem zadawać pytania o fakty, o liczby, o dowody, o powody, o nastroje. Nauczyły ich też pytać się Żydow o ich sumienie, o ich zachowania, o ich udział w aparcie represji PRL czy pracę w policji w getcie.

Jednym zdaniem - Tomasz Gross osiągnął dokładnie odwrotny efekt do zamierzonego. Owszem, wstrząsnął Polakami, ale zamiast ich przekonać do tego, że są antysemitami, po części współodpowiedzialnymi za Zagładę, zmusił ich do rachunku sumienia, ale ograniczonego do konkretnych spraw. Takich jak Jedwabne. Ostatecznie sprawił, że Polacy zdefiniowali antysemityzm nie jako problem całego społeczeństwa, ale jako patologię marginesu. Marginesu, za który owszem, ponoszą odpowiedzialność jako wspólnota, ale nie taką odpowiedzialność, która uzasadnia stawianie generalnych oskarażeń. Ani też nie taką, która pozwala traktować walkę z antysemityzmem jako przewodnią myśl polskiej demokracji.

Gross reaktywacja
"Sąsiedzi” Grossa paradoksalnie sprawili, że stosunki polsko-żydowskie nie dość że się poprawiły, to jeszcze przestały być narzędziem do załatwiania innych politycznych interesów, wygodną bronią w wojnach pomiędzy polską lewicą i prawicą. Lewica przestała tropić antysemitów, choć do dziś nie wiemy czy stało się to z poczucia wygranej czy przegranej. Prawica z kolei po raz pierwszy poczuła, że musi się sama nauczyć rozmawiać z Żydami. I że tematami tej rozmowy nie będzie już tylko landrynkowa wizja narodu, który wydał z siebie wyłącznie organizację Żegota, i gdzie endecy ginęli w Ościęcimiu za ratowanie Żydów, ale także narodu, który miał swoich szmalcowników i Jedwabne.

Wewnętrzny rozejm - a może tylko zmęczeniem długim sporem? - przyniósł gigantyczne korzyści. Skupieni na wewnętrznych sprawach nie zawsze zauważamy, że nigdy nie mieliśmy tak dobrych stosunków z Żydami, jak w obecnej dekadzie. Mało tego. Nie wiem z jakiego powodu - czy z poczucia wpólnoty losu, czy z kompleksu dawnej winy, a może z pamięci dawnej kohabitacji - potraktowaliśmy Żydow z tak naturalną sympatią, że nie zuważamy nawet, jak staliśmy się najbardziej proizraelskim narodem na świecie. Bardziej nawet niż Ameryka. W epoce, w której Francja stała się realnie antysemicka, w której Anglicy opisują politykę Izraela wobec Palestyny czy Libanu jako ludobójczą, w której cała lewica europejska licytuje się w przedstawianiu Żydów jako agresorów, Polacy jako jedyni patrzą na toczoną przez Izrael walkę o przetrwanie z ogromną sympatią.

I teraz w ten uporządkowany świat znowu wkracza Gross. Z książką niemądrą, która nic nie może naprawić, a jedynie zepsuć. Z książką, która cofa nas do brutalnej pedagogiki społecznej z lat 90., próbującą wstrząsnąć Polakami nie siłą faktów, ale agresji.

Grossa jednak rozumiem. On występuje w swojej roli. Sam kilka lat temu zdefiniował się jak skandalista, moralizujacy happener, prowokator, który chce w Polsce stać się ofiarą prześladowań, aby swoim losem przekonać do tego, czego jako historyk dowieść nie potrafi. Nie rozumiem natomiast publicystów, którzy wchodzą w tę grę. Po jednej i po drugiej stronie. Nie rozumiem, po co tyle o tej książce piszą. I czemu jeszcze udają, że to książka przełomowa. Która - w zależności od tego, kto ją ocenia - albo poruszy nasze sumienia, albo zada nam jakieś bolesne rany.

Nie ukrywam, że bardziej złości mnie strona, którą tu nazywam prawą. Bo to właśnie ona jest zwycięzcą wojny między opisanymi na początku dwiema politykami historycznymi. A od zwycięzcy więcej się wymaga. Nie widzę zatem powodu, by polska prawica miała się teraz kreować na ofiarę napaści jednego amerykańskiego historyka. Nie widzę powodu, by przedstawiała jedną słabą i publicystyczną książkę, jako kolejny etap martyrologii polskiego narodu atakowanego przez wszechnocne antypolskie lobby. Mało tego - nie widzę powodu, by pod pretekstem obrony własnej, prawica przesuwała granicę kompromisu tak, by skompromitować wszelkie próby samokrytyki.

Dziś, gdy lewicowa perswazja przegrała, gdy nie ma ryzyka, że rozliczanie się z antysemityzmem stanie się dekalogiem w którym to jedno przykazanie zostanie zmulitiplikowane na dziesięć przypadków, Polacy mogą wyraźnie powiedzieć, że choć sami jesteśmy ofiarą historii, to Żydom się działo jeszcze gorzej. I - ponieważ wydarzyło się to pod naszym bokiem - może warto ten fakt uczynić ważniejszym w naszej historycznej pamięci. Bo, choć to brzmi banalnie, Zagłada pozostaje największą zbrodnią w historii ludzkości. I pretensja Żydów, by ten fakt jakoś szczegolnie przemyśleć, pozostaje ważna nawet dla tak zmasakrowanego przez nazizm narodu jak Polacy.

Powtarzam, kiedy walka z antysemityzmem splatała się z polityką, gdy bywała pałką do delegalizowania przeciwnika, gdy media były w rękach lewicy, czas nie sprzyjał takim rozważaniom. Dziś natomiast klimat jest zupełnie inny. Nie ma już poprawności. Arcybiskup Życiński, którego nikt nie uzna dziś za prawicowego jastrzębia, publicznie ostro krytykuje Grossa. Kardynał Dziwisz, symbol tego co w polskim Kościele jest koncylicyjne, by nie powiedzieć poprawne, ma pretensję do wydawcy o to, że w ogóle wydał tę książki. Monika Olejnik, którą dziś można uznać za preczyzjny miernik tego, gdzie leży centrum, po 40 minutach rozmowy nie pozostawia na Grossie suchej nitki. Zadając mu takie pytania, jakie zadaliby Chodakiewicz czy Gontarczyk.

Po co zatem w takiej sytuacji budować wokół Grossa atmosferę zagrożenia? Po co udawać, że nadal żyjemy dekadę temu? Czy to nie jest tak, że podobnie jak 10 lat temu lewicowi dziennikarze przemierzali polskie ulice w poszukiwaniu choćby najmniejszej wymalowanej na murze gwiazdy Dawida, tak teraz prawicowi z niecierpliwością każdego dnia wrzucają w google frazę "polskie obozy koncentracyjne”, aby z triumfem obwieścić złapanie kolejnego wroga Polski? A kiedy wpadł im do ręki taki kąsek jak "Strach”, będą celebrować całymi tygodniami wielki spektakl: "my słabi i niewinni Polacy napadnięci przez groźnego Żyda”.

Gross nie jest żadnym zagrożeniem. Nikt już mu dzisiaj nie nada tytułu Naczelny Historyk Polski. Sposób, w jaki reaguje na wszelkie polemiki ze swoją książką, nawet te najbardziej merytoryczne, nie wzmacnia wcale jego pozycji w środowisku polskich historyków. Także tych, którzy na codzień zajmują się stosunkami polsko-żydowskimi. Na nadmierną łatwość, z jaką formułuje swoje uogólnienia, zwrócili już uwagę Paweł Machcewicz czy Dariusz Stola - autor najlepszej książki o antysemickiej kampanii z Marca 68. Owszem pod wpływem Grossa jakaś część Polaków może uznać, że ponosimy współwinę za Holocaust. Ale co w tym złego? Żyjemy w wolnym kraju i ludzie mogą myśleć co chcą.

Inny natomiast zarzut można skierować w drugą stronę. Po co udawać, że książka Grossa będzie wielkim wydarzeniem? Po co rozliczać publicystów "Rzeczpospolitej” za to, że ta książka im się nie podoba? Przecież gołym okiem widać, że Gross kompromituje walkę z polskim antysemityzmem jak nikt inny. Po co - aby dowartościować Grossa - malować czarnę kreską jego krytyków, udawać, że Lisicki, Ziemkiewicz i Terlikowski są żydożercami, skoro oni są jedynie staroświeckimi patriotami, którzy sądzą że bronią Polski dając odpór Grossowi? A że to jest bez sensu? To już inna sprawa.

Ideologiczny dygot
DZIENNIK niechętnie włącza się w tę dyskusję. Bo irytuje nas ten odruch naszych elit, polegający na tym, że gdy nie wiadomo co robić, to wywołuje się wojnę ideową. Kiedy nic się nie dzieje, kiedy wladza nie prowadzi żadnej ideowej krucjaty, zaraz znajdują się chętni aby polityce dodać rumienców. In vitro, aborcja - teraz antysemityzm. To jest owoc obsesji moralistycznej, na jaką cierpi zarówno lewica jak i prawica - szczególnie te "postsolidarnościowe”. Nabawiły się ich w czasach opozycji, zdefinowały wtedy politykę jako dawanie świadectwa, jako wychowanie narodu, jako krzykliwe dzielenie się zawartością własnego sumienia.

Nie chcę wyjść na osobę niegrzeczną, jednak powiem otwarcie - nie obchodzi mnie zawartość sumienia ani Beylina, ani Terlikowskiego. Nie specjalnie też chcę, by oni zajmowali się moim. Sam zdecyduję, czy chcę się czuć współodpowiedzialny za los Żydow, czy też uznam, że jestem całkowicie niewinny. Gdyby coś złego działo się dookoła, gdyby dzieci uczono w szkolach nieprawd, gdyby polski premier chciał przeprosić Żydow za Auschwitz, gdyby Izrael wycofał z Polski swojego ambasadora, wtedy poczułbym się zobowiązany do wzięcia udziału w sporze o kwestię żydowską. Jednak książka Grossa nie jest wystarczająco ważnym powodem.