Cezary Michalski: Czym dla pana było hasło "IV RP", bo z jednej strony była prawicowa młodzież, która miała nadzieję, że będzie z tego jakaś rewolucja, z drugiej starzy wyjadacze, którzy wiedzieli, że to tylko polski rytuał i albo trzeba go przetrzymać, albo przy tej okazji jakoś się ustawić. Pan, jako człowiek bardziej dojrzały, naoglądał się już wcześniej takich przełomów. Co pan sądził o tym kolejnym?

Reklama

Andrzej Urbański: Pan to hasło redukuje do czystej polityki, w dodatku partyjnej. Tymczasem dla mnie IV RP nie była tylko projektem politycznym ani własnością polityków, ale pewnym projektem przełomu kulturowego III RP. W tym sensie, w jakim pisze o tym Arystoteles, kiedy zauważa, że dopiero zmiana kulturowa może mieć istotne konsekwencje polityczne.

A takiej zmiany kulturowej żadna grupa polityków nie zadekretuje. Najpierw była sprawa Rywina, komisja sejmowa i reakcja mediów, która spowodowała, że nagle w polskiej debacie publicznej pojawił się język uznawany wcześniej za "język oszołomów". Ale wtargnięcie tego języka do centrum debaty publicznej nie jest zasługą ani Lecha, ani Jarosława Kaczyńskiego. Ale socjologów, dziennikarzy... nawet pan ma w tym swój pewien udział.

Jest jednak taki moment, kiedy ta, jak pan to nazywa, arystotelesowska zmiana kulturowa, trafia w ręce polityków, którzy albo coś umieją z nią zrobić, albo nic. Czy ludzie IV RP osiągnęli w telewizji publicznej więcej, niż w służbach czy gospodarce, czy mniej?
To, co z tym wielkim przełomem, znanym pod nazwą IV RP, zrobili politycy, jest ważne, ale dla mojej funkcji w telewizji wcale nie najważniejsze. Dla mnie ważny jest przełom kulturowy, bo mój udział w tym procesie był właśnie na poziomie kulturowym.

Reklama

Kulturowym? Przecież był pan ministrem kierującym Kancelarią Prezydenta.
Podczas kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego byłem człowiekim, któremu prezydent miasta Warszawy, startując w wyborach, powierzył całe miasto do zarządzania. Tak więc dla mnie kontakt z polityką sprowadzał się do przeprojektowania i przebudowy 7,5-kilometrowego odcinka Wału Miedzeszyńskiego, budowy Trasy Siekierkowskiej. Jestem chłopakiem z Pragi i wiem, jakie to miało znaczenie: dopiero ta trasa przedłużyła miasto o 7,5-kilometra. I to był dla mnie symbol IV RP - i jak pan widzi, w ogóle nie był on polityczny. W książce ("Wojna, o której nie chcieliśmy wiedzieć" - przyp. red), którą wydałem tuż po przyjściu do TVP, jasno piszę o moich poglądach, które dla części ludzi prawicy mogą być nie do strawienia. Choćby dlatego, że nie akceptuję fanatyzmu i nigdy nie zaakceptuję polityki Pinocheta czy Franco tylko dlatego, że byli antykomunistami.

Jednak stanowisko szefa Kancelarii Prezydenta sprawowane w sytuacji silnego konfliktu, jest już na pewno stanowiskiem politycznym. Tak samo jak decyzją polityczną było zaproponowanie na prezesa TVP S.A. najpierw Bronisława Wildsteina, a potem pana, w sytuacji kiedy PiS, wraz z koalicjantami z Samoobrony i LPR, uzyskało pełną kontrolę nad Krajową Radą Radiofonii i Telewizji, a później nad Radą nadzorczą TVP.
Dla mnie w tych decyzjach nie było wiele polityki, a w każdym razie o wiele mniej i w zupełnie innym sensie niż pan to przedstawia. Proszę pamiętać, że ani Bronisław Wildstein, ani ja nie byliśmy członkami PiS. Ale kiedy Zgromadzenie Narodowe przyjmowało przysięgę prezydencką Lecha Kaczyńskiego, byłem naprawdę poruszony. Dla mnie był to powrót po czternastu latach do tego, co na samym początku robiliśmy w "Tygodniku Solidarność". W dodatku propozycję zostania szefem Kancelarii otrzymałem w bardzo konkretnej sytuacji, na bardzo konkretnych warunkach. Miałem być szefem Kancelarii przy koalicji PO - PiS.

Zajął pan stanowisko ściśle polityczne, a odszedł pan po tym, jak w prasie ukazał się artykuł przypominający o pana współpracy przy produkowaniu programów telewizyjnych z SLD-owskim baronem medialnym. Nie przedstawiono panu żadnych zarzutów, ale przy rozpędzonej retoryce sanacji i zrywania z przeszłością uznano to za fakt kompromitujący. Moje odejście nie było spowodowane publikacją tego artykułu. Wykorzystałem to jako pretekst. Oczywiście, nie miałem wtedy prawa do urządzania jakichkolwiek manifestacji politycznych i właściwie dopiero teraz, półtora roku później, mogę panu po raz pierwszy powiedzieć, że podałem się do dymisji, bo moje plany i predyspozycje zaczynały się rozmijać z polityczną rzeczywistością.

Reklama

Powracam do mojego podstawowego pytania, czy IV RP odniosła w telewizji publicznej większe czy mniejsze sukcesy niż w służbach, w walce z korupcją czy w gospodarce? Najpierw powiem, co sądzę o tych innych obszarach. Myślę, że długofalowe skutki zwycięstwa w 2005 roku dwóch ugrupowań, które dwa lata później znowu wygrały, tylko że w innej kolejności, są w tej chwili trudne do przewidzenia. Na pewno będą one głębsze, niż dzisiaj uważają najbardziej zawzięci przeciwnicy IV RP.

Ten projekt nawet w tym nieco koślawym, politycznym wykonaniu podnosi wiele idei, które myśmy już w 1991 roku formułowali w "Tygodniku Solidarność". Wskazywaliśmy choćby, że pewien typ liberalnego dogmatyzmu, który tkwi w reformach Balcerowicza, przyniesie skutki nie tylko pozytywne. Wtedy sformułowałem tezę, którą będę powtarzał chyba do śmierci, że "rynek produkuje nie tylko bogactwo, rynek produkuje też biedę".

Wtedy stawialiśmy tezę o umacnianiu się pozostałości PRL w fundamentach III RP. Poza tym, paradoksalnie, największy sukces rządy PiS odniosły na polu gospodarczym i społecznym. Potwierdzają to wszystkie wymierne wskaźniki, choćby silny złoty, umocnienie budżetu, wzrost gospodarczy i dwa lata pokoju społecznego. Za to składam podziękowanie Jarosławowi Kaczyńskiemu.

Jestem daleki od logiki "Gazety Wyborczej", że jak wzrasta produkcja i maleje deficyt budżetowy za rządu Kaczyńskiego to zasługa Belki, ale jak wzrasta produkcja i maleje deficyt za rządu Tuska, to na pewno nie ma w tym żadnej zasługi Kaczyńskiego. To się oczywiście kupy nie trzyma. Ale trzeba też pamiętać, że Marcinkiewicz i Kaczyński rządzili w okresie planu Marshalla, którego się doczekaliśmy pół wieku później niż Niemcy czy Włosi, i nie od Amerykanów, ale od Brukseli. Do Polski zaczynają płynąć miliardy euro i naprawdę trudno to sknocić. Choć oczywiście można.
Ale Kaczyński nie sknocił. Wzrosło też tempo absorpcji środków unijnych. I w ogóle, wiele rzeczy dających się zmierzyć i zweryfikować, wskazują w sposób ewidentny na sukces jego rządu.

Ale ze zmianą instytucjonalną, która uzasadniałaby odtrąbienie kolejnej RP, było już gorzej. Poszczególne instytucje bohatersko "odzyskiwano", po czym zaczynał w nich panować marazm. Tak było z telewizją publiczną. PiS przeprowadził rewolucyjną nowelizację ustawy o radiofonii i telewizji. Do telewizji trafił Bronisław Wildstein i zapanował tam kompletny marazm. Potem Wildsteina zastąpił pan i życie na Woronicza wcale nie powróciło.
Pan używa niedobrego języka, którego recydywa nastąpiła zresztą już po miesiącu prezydentury Lecha Kaczyńskiego, a później sytuacja tylko się zaostrzała. Pamiętam, jak zaproszono mnie wtedy na debatę do "Gazety Wyborczej", gdzie usłyszałem o próbie zniszczenia przez Kaczyńskich demokratycznego porządku, liberalnego fundamentu polskich przemian, o wrogości nowej władzy wobec społeczeństwa obywatelskiego.

To była recydywa języka przegranych w aferze Rywina. Języka, w którym ocena moralna jest ważniejsza niż fakty, a nawet ich brak. A kiedy tego języka zaczęła używać większość mediów, okazało się, że "pies Saba pożarł Ludwika Dorna". Ten pies był podczas kampanii wyborczej najważniejszy we wszystkich newsach - dziennikarze pytali o niego, a nie męczyli jego właściciela, żeby wytłumaczył, co się stało z projektem IV RP. Dzisiaj mamy z kolei festiwal zniszczonych i utopionych laptopów, zagłuszanych pielęgniarek. Media pożarły politykę. Nas wszystkich pokonały klisze medialne.

Skoro to media pożarły IV RP, to winny jest także Wildstein i pan - przecież mieliście przez dwa lata do dyspozycji jedno z najsilniejszych, telewizję publiczną.
Zanim panu odpowiem, chciałem jeszcze wrócić do pańskiego poprzedniego pytania, które sprowokowało mnie do tej tyrady. Otóż to, co pan powiedział o "rewolucyjnej nowelizacji" ustawy, w wyniku której trafiliśmy na Woronicza, to jest właśnie przykład języka, który zwyciężył w 2007 roku.

Nie było żadnej rewolucji, żadnego przełomu, ani przerwania ciągłości funkcjonowania Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Nie brałem co prawda żadnego udziału w pracach nad tą nowelizacją, ale ona polegała tylko i wyłącznie na jednym - ograniczono liczbę jej członków. Jest jasne, że w ten sposób nieco wzmocniono pozycję prezydenta, ale to było jedyne, co można uznać za zmianę w sensie prawno-konstytucyjnym. W dodatku część tej zmiany zakwestionował Trybunał Konstytucyjny i realna nowelizacja dotyczyła jeszcze mniejszego zakresu, niż ten zakładany pierwotnie.

To obecnie proponowana przez PO nowelizacja ma charakter rewolucyjny. Z dwóch powodów, a żaden z nich nie dotyczy Andrzeja Urbańskiego. Otóż cały system koncesyjny zostaje podarowany jednemu urzędnikowi, który jest mianowany przez premiera. To całkowite "wykastrowanie" Krajowej Rady i podarowanie jej uprawnień jednemu urzędnikowi. Po drugie - dzieje się to w przededniu procesu cyfryzacji. Procesu, który da się porównać jedynie do przejęcia sektora bankowego przez zagraniczne banki, czy stworzenia systemu funduszy emerytalnych. Tu chodzi o złożenie decyzji w sprawie miliardów złotych w ręce aparatu rządowego.

Zgoda, to byłaby zmiana prawdziwie rewolucyjna. Zmiana dokonana dwa lata wcześniej przez PiS kontynuowała obowiązującą od początku III RP zasadę, że rządzący chcą mieć wpływ na telewizję publiczną. PiS nie chciało czekać do końca kadencji KRRiTV, a ta niewielka nowelizacja pozwoliła natychmiast wymienić cały skład Rady. W ten sposób PiS "odzyskał" telewizję publiczną. I co z nią zrobił?
Oczywiście, że to była kontynuacja nie najlepszych praktyk. Ja konsekwentnie, jak tylko zostałem szefem kancelarii, a później doradcą prezydenta, nie wypowiadałem się na rzecz tej nowelizacji, bo uważałem, że jest to coś, od czego powinienem się trzymać z daleka. To nie była żadna IV RP, była to karykatura III RP. Ale kiedy już znaleźliśmy się na Woronicza, to powiodło nam się jednak zdecydowanie dobrze. Bo nadal TVP ma 47- 48 proc. rynku - więcej niż jakakolwiek inna publiczna telewizja w Europie. Wystarczy też wziąć ostatnie dane dotyczące zaufania do instytucji publicznych i zobaczyć, w którym miejscu jest telewizja, a jest bardzo wysoko, wyżej niż politycy. Zobaczyć, że na 30 najlepiej oglądanych programów w zeszłym roku, aż 28 wyemitowała TVP, że debaty przedwyborcze oglądało prawie 10 milionów Polaków. Do wspólnych sukcesów - nie tylko moich, ale i Jana Dworaka, Bronisława Wildsteina - należy odbudowa publiczności Teatru Telewizji. Wanda Zwinogrodzka, która jest twórczynią tego sukcesu, powiedziała, że 13 lat trwała walka, żeby wreszcie polski teatr zaczął się interesować współczesną Polską, a nie tylko przypominaniem klasyki romantycznej czy modernistycznej. Oczywiście było też tak, że przychodząc na Woronicza, zastałem zastój na poziomie publicystyki. Telewizja, która kiedy robiłem w niej program "Premierzy" była potęgą publicystyczną, znalazła się na końcu peletonu. Mam nadzieję, że programy Bronka Wildsteina i Tomasza Lisa przywrócą znaczenie publicystyki robionej przez telewizję publiczną.

Ja w takim razie widzę obraz ciemniejszy. Telewizja publiczna pod sztandarem IV RP mogła być albo wzorcem obiektywizmu, albo narzędziem rewolucji kulturalnej. Nie stała się ani jednym, ani drugim. Dekadę wcześniej, także na dwa lata, w mniej sprzyjającym otoczeniu politycznym, prawica pojawiła się na Woronicza i spróbowała rewolucji kulturalnej. Wiele tam było radykalizmu, pośpiechu i błędów. Ale pozostały po tamtym doświadczeniu postacie dziennikarzy i twórców telewizyjnych, a także formaty programów. To po "Pulsie Dnia" Rymanowski czy Semka stali się naprawdę opiniotwórczymi dziennikarzami. I liczą się na rynku bez względu na to, gdzie dzisiaj pracują. To wtedy szefem TAI był Adam Pieczyński, który później stworzył dla Waltera TVN24 - gigantyczny sukces medialny. To wtedy na Woronicza pojawili się Wanda Zwinogrodzka i Wojciech Tomczyk, którzy rzeczywiście odbudowali polski teatr faktu. To wtedy odkryto i wypromowano Pospieszalskiego jako osobowość telewizyjną, którą zresztą do telewizji publicznej przywrócił Dworak, a nie IV RP. To wtedy odkryto Cejrowskiego, jako osobowość skrajnie kontrowersyjną, która jednak na rynku przetrwała i się obroniła - parę dni temu dostał najważniejszą światową nagrodę za najlepszy program podróżniczy. To wtedy powstały "Fronda" i "WC Kwadrans", formaty telewizyjne bardzo kontrowersyjne, ale mające jakąś tożsamość. Wildstein, człowiek ideowy i zaangażowany, potrafił wyrzucić z Woronicza Kingę Dunin i Sławomira Sierakowskiego za lewicowość, potrafił zdjąć z anteny "Kapitana Klossa" i "Czterech Pancernych", potrafił wypchnąć Monikę Olejnik, ale nie umiał wypromować w to miejsce żadnej postaci, żadnego formatu programowego. A za pana czasów niewiele się zmieniło na lepsze.
Fakt, że okres, do którego pan nawiązuje, był w historii telewizji publicznej okresem ogromnego ożywienia. Ale samo porównanie, które pan czyni, jest po prostu nieuczciwe. Nieuczciwe także dla Wildsteina. Bo wtedy z Wiesławem Walendziakiem przyszło całe nowe pokolenie. A pokolenia twórcze pojawiają się niezależnie od marzeń prezesów telewizji. To tak jakby stwierdzić, że Maciej Szczepański był geniuszem, wobec którego my musimy odczuwać wieczny kompleks, bo za jego czasów do telewizji przyszło nowe pokolenie wielkich twórców telewizyjnych, którego symbolem jest Mariusz Walter. Powtarzam, ja z Bronisławem Wildsteinem weszliśmy do gry, kiedy po pierwsze, takiego pokolenia nie było, a po drugie - jeszcze gorsze - gdy nastąpiła ta fala barbarzyńskiej restauracji języka politycznej nienawiści do nas, do telewizji publicznej, a ten język występował jeszcze w dodatku w koalicji z ofensywą języka politycznego tabloidu. Ja wycofałem telewizję publiczną z tego wyścigu tabloidyzacji. W dodatku zrobiłem wszystko, żeby telewizja publiczna była bezstronna. Raport KRRiTV, a z tego co wiem, potwierdzi to raport OBWE, stwierdza że dobrze zachowaliśmy się podczas kampanii wyborczej. Że nie poszlismy jak choćby Jacek Żakowski czy Piotr Najsztub na front wojny z rządem. “Nasz Dziennik" codziennie atakował mnie za to, że nie krzewię narodowych, fundamentalistycznych wartości, nie zwracam Polski Polakom i Marek Jurek nie jest bohaterem w mojej telewizji. A z drugiej strony byłem niszczony przez "Gazetę Wyborczą" za to, że nie jestem w ich froncie walki z rządem, że się z tego wyłamuję. Ostatnio Aleksander Smolar zorganizował konferencję w Fundacji Batorego na temat jak odebrać media publiczne politykom. Był to rodzaj sądu nad TVP, przy czym sędziami byli nasi najzajadlejsi krytycy i … konkurenci. Mnie zaproponowano, żebym usiadł sobie na krzesełku, wśród publiczności. Tak wygląda debata w wykonaniu tuzów III RP.

Także Tomasz Lis zarówno Wildsteina, jak też pana uważał za straszliwych propagandystów. A innych dziennikarzy atakował albo sobie z nich szydził, kiedy ośmielili się przyjąć zaproszenie do pracy na Woronicza od Wildsteina czy od pana. Traktował ich jak kolaborantów. Pan natomiast uważa jego diagnozy za tak wiarygodne, że stanie się on teraz czołową twarzą telewizji publicznej. Kiedy tu szedłem na wywiad, widziałem rozlepiony na przystankach nowy plakat reklamujący Program 2. Z wielką twarzą Lisa. Więc musi się pan zgadzać także z jego diagnozami na temat pańskiej politycznej dyspozycyjności.
Kupiłem produkt rynkowy Tomasza Lisa, nie kupiłem jego poglądów. Odbyłem z Tomaszem Lisem rozmowę, podczas której powiedziałem, że mam w nosie jego poglądy, bo się z nimi nie zgadzam. Za to jest na nie oczywiście miejsce w mojej telewizji publicznej. Ale powiedziałem też Lisowi, że kupuję produkt rynkowy, który ma wygrać z postrzeganymi za najlepszych, Sekielskim i Morozowskim. Kupiłem produkt, ponieważ istotą mojej stacji jest to, żebym miał lepsze produkty niż konkurencja.

To co Pan teraz mówi jest dowodem na najbardziej monumentalną klęskę IV RP w obszarze telewizji publicznej. Lis jest najbardziej reprezentatywnym dziennikarskim produktem III RP, przynajmniej został za takiego uznany przez Jarosława Kaczyńskiego, a IV RP wypchnęła go nawet z Polsatu. Tymczasem pan podpisując z nim taką, a nie inną umowę, uznaje, że jego wartość rynkowa wielokrotnie przekracza wartość rynkową czołowych dziennikarskich produktów IV RP, takich jak Jan Pospieszalski, Anita Gargas, Joanna Lichocka, Agnieszka Romaszewska, Bronisław Wildstein... - może nawet ich wszystkich razem wziętych. A może to nie tylko wina Pospieszalskiego, Gargas czy Lichockiej - że po dwóch latach triumfu IV RP na Woronicza są warci aż o tyle mniej niż Tomasz Lis - i to w obiektywnej rynkowej ocenie formułowanej nie przez jakiegoś "komucha", ale przez pana, którego także IV RP na Woronicza sprowadziła. Może winę ponoszą także pan i Wildstein. Nie stworzyliście dla nich ciekawych formatów, nie promowaliście ich skutecznie, nie dawaliście ich twarzy na plakaty, nawet nie redagowaliście ich programów. Bo Pospieszalski, z zupełnie ciekawego i utalentowanego prowadzącego, stał się przez te dwa lata kaznodzieją telewizyjnym, a Anita Gargas, dzielna w dziennikarskiej opozycji pozasystemowej, zaczęła na Woronicza powtarzać wszystkie błędy swoich przeciwników. Jej programy przypominają formatem programy o "człowieku, który podniósł kamień" z roku 1982. To są pamflety na aktualnych wrogów politycznych z danego tygodnia.
Ja mam taką zasadę, że jako prezes nie redaguję programów. Ale to nie oznacza, że ich czasem nie oglądam. Moje pierwsze spotkanie odbyłem chyba właśnie z zespołem "Misji Specjalnej". Powiedziałem im, że podniosę środki na realizację, jeśli wyjdą ze studia i przestanie to być program, w którym najpierw jest teza filmowa, że ktoś jest zbrodniarzem, a potem czterech zaproszonych do studia gości dokonuje rytualnego spalenia na stosie.

A jednocześnie prawdziwym sukcesem "Misji" jest publiczność - co tydzień ponad półtora miliona - która nie jest publicznością złożoną z drani czy miłośników "czasów stalinowskich" - jak raczył się wyrazić prominentny minister z PO. Publiczności, która uważa, że musi być na antenie program, który naprawdę pewne rzeczy odsłania. A wracając jeszcze do Lisa, wydaje mi się, że ma on cechę, która jest rzadka. On jest bardzo wrażliwą membraną różnych środowiskowych pytań, niepokojów i zachwytów. On te nastroje niesłychanie wzmacnia i dlatego ma taką popularność w tym środowisku. Zgadzam się, on był jednym z liderów recydywy języka, którego nie lubię, języka radykalizującego polityczny konflikt pomiędzy III i IV RP. Ale dzisiaj ta membrana odbiera już inne sygnały. Mogę się z panem założyć o butelkę dobrego wina, że będzie pan kompletnie zaskoczony formatem nowego programu Lisa.

Przestanie być dziennikarzem, któremu nie jest wszystko jedno? W takim razie przyjmuję zakład. Ale na razie pozwolę sobie zachować sceptycyzm. Pan jest człowiekiem mianowanym przez partię, która straciła władzę. Pana koledzy są mianowani przez partie, które przestały istnieć. Czy pozyskanie Lisa, niezależnie od powodów rynkowych, nie jest początkiem dekadencji, którą tu zawsze widzieliśmy w podobnych sytuacjach? Przecież wiemy, że PO musiałoby zapłacić sporą polityczną cenę za szybkie uchwalenie nowelizacji i kolejny partyjny skok na Woronicza. Może lepiej się ułożyć. Po Lisie przyjdzie czas na małe, kompromisowe czystki, na mały antyPiS-owski lifting. "Misja Specjalna" albo zniknie albo wyleci z prime time'u. Podobnie jak Pospieszalski. Red. Grzelak straci stanowisko szefa TAI-u, a Patrycję Kotecką nieco się przesunie, podobnie dyrektor Raczyńską. IV RP sama ustąpi trochę miejsca, wedle zasady, że Woronicza dla wszystkich starczy. Zawsze tutaj tak robiono. Pana to nie kusi?
Złożyłem Panu deklarację, co jest dla mnie najważniejsze w telewizji, ale nie tylko w telewizji. Po pierwsze - odparcie ofensywy języka nienawiści i tabloidyzacji mediów. Po drugie - przywrócenie języka prgmatyzmu, rzeczowego opisu i realizmu z czasów komisji Rywina. Może mi pan uwierzyć, albo pozostać przy swoim. Dla mnie nie ma problemu Andrzeja Urbańskiego. Dla mnie nie ma problemu, że premier i ministrowie rządu, łamiąc wszystkie standardy, wypowiadają się w taki a nie inny sposób o telewizji publicznej, kilka razy w tygodniu nawołując choćby do likwidacji abonamentu Ostatni wywiad premiera Tuska w "Polityce" zaprzecza pana tezie, że ja się dogaduję z Platformą.

Choć oczywiście, tak jak nie była to telewizja PiS-owska, nie będzie to telewizja antyrządowa. Ale jednocześnie nie zgodzę się, by informacje o rzekomo zniszczonych laptopach były ważniejsze od reformy służby zdrowia i nie będę się zgadzał, żeby z listu Dorna o rezygnacji z Rady Bezpieczeństwa Narodowego robić czołówkę "Wiadomości", bo to nie jest żadna czołówka. Bo czołówką powinny być rzeczy dotyczące milionów Polaków, a nie to, co jeden polityk powiedział o drugim polityku, a trzeci raczył to skomentować. Zapewniam Pana, ani pan Pospieszalski, ani "Misja specjalna", ani żaden z programów, który budzi u kogoś - a szczególnie u polityków - jakiś typ agresji, nie zostanie zdjęty, ani przesunięty w żadną stronę. Co nie wyklucza, że jakieś osoby mogą utracić stanowisko. Ale to nie będzie robione pod wpływem politycznych nacisków. A swoją drogą to ciekawe, że dla pana akurat dyrektor Grzelak jest ikoną IV RP.

Tak samo jak sędzia Kryże czy prokurator Wasserman. Ja wiem, że IV RP to był twór bardzo skomplikowany.
Dyrektor Grzelak nie jest człowiekiem tej czy innej partii, nawet tej czy innej Rzeczpospolitej. Jest człowiekiem korporacji, firmy, telewizji publicznej. Jeśli ktoś zostanie przesunięty na inne stanowisko, to tylko ze względów merytorycznych. I tylko po to, żeby TVP stała się ośrodkiem odnowienia debaty publicznej. I to prawdziwej debaty, używającej języka z czasów komisji śledczej ds. afery Rywina. A to znaczy, że zamiast rozprawiać o tym kogo będzie chronić albo nie trzech oficerów BOR, będziemy pytać dlaczego kilka dni po wizycie premiera Tuska w Moskwie jego rząd odmawia jakiegokolwiek komentarza do wypowiedzi prezydenta Putina o wycelowaniu w Polskę broni nuklearnej. Że zamiast nakręcania seansów nienawiści wobec braci Kaczyńskich, będziemy pytali dlaczego Senat idzie na urlop, bo Sejm nie raczył mu przesłać żadnych ustaw. Będzie to debata, w której pytania o najważniejsze kwestie dotyczące służby zdrowia, nie będą zastępowane przez banialuki produkowane przez rządowych speców od PR o sukcesach członków rządu na stokach narciarskich. Bo media nie zastąpią polityki, tak jak PR-owskie sztuczki nie zastąpią wybudowanych stadionów czy autostrad.

Moje odejście z kancelarii nie było spowodowane prasowymi publikacjami. Wykorzystałem to jako pretekst. Dopiero teraz, półtora roku później, mogę po raz pierwszy powiedzieć, że podałem się do dymisji, bo moje predyspozycje zaczynały się rozmijać z polityczną rzeczywistością. Miałem być szefem kancelarii przy koalicji PO-PiS

Jak tylko zostałem szefem kancelarii, a później doradcą prezydenta, nie wypowiadałem się na rzecz tej nowelizacji, uważałem, że powinienem się trzymać z daleka. To nie była żadna IV RP, była to karykatura III RP. Ale kiedy już znaleźliśmy się na Woronicza, to powiodło nam się jednak zdecydowanie dobrze
Tomasz Lis jest bardzo wrażliwą membraną różnych środowiskowych pytań, niepokojów i zachwytów. On te nastroje niesłychanie wzmacnia i dlatego ma taką popularność w tym środowisku. Był jednym z liderów recydywy języka, którego nie lubię, języka radykalizującego polityczny konflikt pomiędzy III i IV RP. Ale dzisiaj ta membrana odbiera już inne sygnały