IZABELA MARCZAK: Czy został pan naukowcem i wybitnym astronomem, bo od wczesnych lat pana edukacja zawężała się do przedmiotów ścisłych?
ALEKSANDER WOLSZCZAN*: Wręcz przeciwnie. Przez długi czas kształcony byłem ogólnie. Przez całe liceum uczyłem się historii, geografii, języków obcych, nie stroniłem od matematyki, która była oczywiście obowiązkowa, a w ostatniej klasie miałem także obowiązkową astronomię, którą później niestety zniesiono.

Reklama

I co panu dało tak wszechstronne wykształcenie?
Choćby to, że kiedy mnie ktoś zapyta, jak nazywa się stolica Malezji, to potrafię odpowiedzieć. Albo kiedy idę do restauracji z przyjaciółmi, mogę z nimi porozmawiać o wszystkim.

A więc nie popiera pan pomysłu wczesnego specjalizowania klas w szkołach średnich?
Przesadna specjalizacja to recepta na obniżenie poziomu wykształcenia i świadomości cywilizacyjnej społeczeństwa. Ja sam, uczeń szczecińskiego liceum z lat 60., do dziś korzystam z nabytej wtedy wiedzy ogólnej. Myślę o mojej starej szkole i programie, który wtedy obowiązywał, z wielką wdzięcznością. System nauczania, który jak najdłużej oferuje uczniom szerokie horyzonty wiedzy, to we współczesnych czasach konieczność.

Dlaczego?
Bo w epoce globalizacji trzeba jak najwięcej wiedzieć o świecie, żeby w nim funkcjonować. Ograniczenie człowiekowi dostępu do wszechstronnej wiedzy sprawia, że przestaje on uczestniczyć w życiu społecznym, w rozwoju cywilizacyjnym. W szerszym kontekście prowadzi to do tworzenia społeczeństwa nastawionego wyłącznie na konsumpcję i odtwarzanie. Takich państw i społeczeństw jest niestety coraz więcej.

A jak to wygląda w Stanach Zjednoczonych?
W USA system daje rzeszy młodzieży możliwość szybkiego nauczenia się czegoś konkretnego, co tworzy dobre perspektywy zatrudnienia, ale na tym koniec. Potem spośród nich bardzo efektywnie wychwytuje się tych najlepszych i im właśnie daje się możliwość daleko idącego rozwoju. To oni w przyszłości tworzą elity.

Elity czyli...?
Grupy ludzi, którzy wiedzą więcej i między innymi dlatego potrafią i chcą tworzyć. W przeciwieństwie do większości, która mało wie, niewiele potrafi, nie lubi swojej pracy, ale musi przecież jakoś egzystować. Uważam, że państwo, które nie stara się o to, aby dostęp jego obywateli do elit był jak najszerszy, nie dba o nich tak jak powinno. Wyrządza im krzywdę i w dalszej perspektywie działa na swoją niekorzyść. Może się tak zdarzyć w Polsce, jeżeli dbałość o edukację, a także o naukę, będzie taka jak dotychczas. A elity są potrzebne, bo każde społeczeństwo potrzebuje liderów. Ludzie należący do elit, to ci, którzy przez swój własny wybór, ale także dzięki systemowi, który ich wykształcił, osiągają postęp i zdobywają wiedzę, która daje im ogromne możliwości działania.

Z naszą rodzimą inteligencją w kraju już nie jest zbyt różowo...
Wszędzie widać pogłębiającą się przepaść między elitami a resztą społeczeństwa. Te dwie grupy społeczne muszą znajdować wspólny język, tzn. reszta społeczeństwa musi wiedzieć o co chodzi elitom i na odwrót. Tymczasem dziś najczęściej wygląda to tak, że elity sobie, a masy sobie. Stąd biorą się potem takie przykre trendy, jak np. populizm.

Reklama

Ale czy wiedza daje szczęście?
Szczęście to pojęcie głęboko subiektywne i wiedza niekoniecznie musi je dać. Ale na pewno dramatycznie powiększa ona możliwości dążenia do tego wymarzonego ideału. Im więcej się wie, im większe spektrum wiedzy człowieka, tym łatwiej jest kojarzyć fakty z rozmaitych dziedzin i tworzyć nowe idee. A to przecież warunek postępu.

A co pana popchnęło do zdobywania wiedzy?
Ciekawość. Na szczęście gdy byłem młody, nikt w moim bezpośrednim otoczeniu jej nie ograniczał. I tu powinienem głosić peany na cześć mojej rodziny oraz nauczycieli ze szkoły podstawowej i średniej, którzy tę ciekawość nieustannie we mnie podsycali. Jako dziecko nieustannie eksplorowałem. Zawsze chciałem coś odkrywać, poznawać coś nowego. Miałem tatę, który pokazywał mi niebo, mamę, która faszerowała mnie literaturą i nauczycieli, wśród których wielu było naprawdę przejętych tym, co robili. Proszę się więc nie dziwić, jeśli powiem, że dramatem były dla mnie dni, kiedy z powodu jakiejś choroby nie mogłem iść do szkoły. Nowa fascynująca wiedza była dla mnie nagrodą, jakbym dostał zabawkę, o której zawsze marzyłem. Atmosfera tamtych lat i pamięć o tym procentują do dziś. Wciąż jestem ciekawy świata.

Ma pan jakiś pomysł na uzdrowienie polskiej nauki, na wznowienie procesu tworzenia w Polsce elit?
Nie ma jednego pomysłu. Potrzeba wielu głęboko skoordynowanych działań. Na przykład, myślałem kiedyś, że dobry byłby system, w którym dokłada się doktorantom do stypendiów, żeby chcieli zostawać w nauce. Ale to wymagałoby zmiany podejścia do nauki w ogóle. Bo co z tego, że doktorant przez czas studiów zarabiałby o tysiąc złotych więcej, kiedy po studiach jako adiunkt musiałby wrócić do skromniutkich 1600 zł na początek? Podoba mi się natomiast amerykański system zatrudnienia, także na uczelniach, oparty na elastycznej drabince płac. W tym systemie młody człowiek po doktoracie nie dostanie wprawdzie takiej płacy jak znakomity i aktywny profesor, ale drabinkę płac można wyginać w różne strony i jeśli uczelni bardzo zależy na kimś młodym i genialnym, może on dostać pensję wyższą niż niejeden zasiedziały i już mało produktywny uczony. To motywuje, by być najlepszym, by się starać. Efekty takiej polityki są w USA dobrze widoczne.

*Aleksander Wolszczan - polski astronom, odkrywca pierwszych planet spoza Układu Słonecznego. Od 1992 r. prowadzi badania i wykłada jako profesor astronomii i astrofizyki na Uniwersytecie Stanowym w Pensylwanii.