Największym grzechem tego rządu pozostaje jego grzech pierworodny: niewykorzystanie dorobku gabinetu cieni, jaki tworzył Jan Rokita, i ewidentny brak przygotowanych zawczasu kompleksowych projektów w poszczególnych dziedzinach. Wrażenie zaskoczenia przejęciem władzy spotęgowały przypadkowe, nieprzygotowane wcześniej kandydatury poszczególnych ministrów. Wiele resortów przejęły wcale nie te osoby, które miesiącami przygotowywały się do podjęcia zadań, obserwowały, co się dzieje w poszczególnych dziedzinach, opracowywały rozwiązania ustawowe.
Ten początkowy chaos oznaczał nie tylko stratę czasu, ale też dowodził, jak mało odpowiedzialną opozycją w minionych dwóch latach była Platforma Obywatelska. W kilku sprawach, po wielomiesięcznym krytykowaniu rządów PiS, musiała przyznać mu rację i wracała do tamtych rozwiązań - chociażby w kwestii reformy finansów publicznych.
W ciągu tych stu dni zdarzało się też, że jeden minister wyciągał z rękawa pomysły bez znajomości kontekstu sytuacji regulowanej w innych resortach. Tak było np. z postulowaną aktywizacją zawodową kobiet po 50. roku życia przy nieznajomości zasad regulacji emerytur przewidzianych dla tej grupy w nowym systemie. Całość sprawia więc wrażenie szokującego nieprzygotowania PO do władzy.
Rząd osobowości
Szczegółowa ocena pierwszych tygodni władzy nie może być jednak jednolicie krytyczna. Wciąż jest to bardziej rząd poszczególnych osobowości a mniej gabinet spajany osobowością premiera. I wśród tych osobowości dobrze oceniam np. ministra spraw zagranicznych Radka Sikorskiego, mimo że trudno nie zauważyć kilku błędów w prowadzonej przez niego polityce.
Chociażby to, że minister Sikorski w Waszyngtonie dużo bardziej zdecydowanie stawiał sprawy związane z instalacją tarczy antyrakietowej, niż to później przyszło czynić premierowi w Moskwie. Jeszcze inaczej w tym samym czasie mówił o tarczy w Wilnie minister obrony narodowej Bogdan Klich. Całość sprawiała wrażenie dezintegracji polityki zagranicznej i jednoczesnego ulegania sprzecznym naciskom wywieranym przez podmioty zewnętrzne. Na tle dość subtelnie prowadzonej polityki wobec Rosji poważnym błędem jawi się też zaproszenie Władimira Putina do złożenia wizyty w Polsce. Wiadomo wszak, że Putin kończy już kadencję prezydencką.
Składając mu zaproszenie, Donald Tusk pośrednio uznał fasadowość rosyjskiej demokracji, w której już dziś wszyscy wiedzą, że niezależnie od rzeczywistych wyborów obywateli Putin zostanie premierem. Stany Zjednoczone zwracały już uwagę na niebezpieczeństwo przedwczesnego dowartościowania Putina, kiedy NATO zaprosiło go na spotkanie w Rumunii. Teraz podobne faux pas popełnia rząd PO.
Trudno mi ocenić całą działalność Ministerstwa Sprawiedliwości pod nowymi rządami, ale wysoką notę minister Ćwiąkalski powinien dostać już za sam projekt rozdzielenia funkcji ministra od funkcji prokuratora generalnego. Nie przekonują mnie argumenty prezydenta Kaczyńskiego, który zapowiada weto wobec tych zmian. Doświadczenie rządów Zbigniewa Ziobry zakończonych pełną polityzacją i ręcznym sterowaniem prokuraturą uzasadnia wszelkie środki, które uniezależniłyby wymiar sprawiedliwości od nacisków każdej kolejnej władzy. Rządy Ziobry z wywieraniem administracyjnego wpływu na personalne decyzje w prokuraturze i sądownictwie bardzo poważnie zakłóciły równowagę władzy sądowniczej i wykonawczej, a faktyczne osiągnięcia tej rewolucyjnej metody były znikome. Minister Ćwiąkalski ma szanse to zmienić i zasłużyć na wysoką ocenę swoich rządów.
Zaniechania, kompromisy
Z kolei w dziedzinie finansów oglądaliśmy szumne zapowiedzi reform zderzone z późniejszym stwierdzeniem o konieczności kontynuowania - niewystarczających w moim przekonaniu - reform Zyty Gilowskiej. Powtarzające się obietnice wielkich zmian, po których nie zostaje wiele, są poważną rysą na wizerunku tego rządu. Podobnie było przecież z Centralnym Biurem Antykorupcyjnym, które miało być siedliskiem bezprawia i o którym minister Pitera stworzyła krytyczny raport. Kiedy zaś przyszło co do czego, Mariusz Kamiński pozostał na stanowisku. Dla ludzi podejrzliwych - a takich jest w Polsce wielu - jest to sygnał, że szef CBA uzbierał już tyle haków na PO, że może się czuć bezpieczny. To są oczywiście wyłącznie przypuszczenia, ale kładą się na tej ekipie cieniem.
W najbliższej mi dziedzinie szkolnictwa wyższego muszę z przykrością odnotować obniżenie nakładów na naukę. Minister Kudrycka ma rację - nasze uniwersytety i instytuty nie wymuszają większego wysiłku badawczego i nie doceniają najlepszych. Ale trudno oczekiwać jakościowej poprawy przy takiej siatce płac, w której pełny profesor dostaje najwyżej 4 tysiące zł netto. To oczywiście powoduje, że musi szukać innych źródeł zarobku, a to z kolei odbija się negatywnie na jego pracy naukowej. Cały system, w którym doktorantów dobiera się pod tym jedynie kątem, by zapełnili lukę po asystentach, jest systemem chorym. Mogę więc pochwalić minister Kudrycką, że chce kompleksowo zreformować polską naukę. Niepokojący jest jednak przechył w drugą stronę - chociażby zapowiedź subsydiowania szkół prywatnych, które niestety w wielu wypadkach nie spełniają standardów i żyłują jedynie aspiracje studentów, niewiele oferując im w zamian.
Społeczna równia pochyła
Wreszcie dochodzimy do służby zdrowia, w której nie udało się zapobiec katastrofie. Rząd Tuska, nie posiadając własnych propozycji, nie sięgnął też do wypracowanych wcześniej rozwiązań, takich jak powstała w 2005 roku biała księga. Co więcej, istnieją przecież prace wielu zespołów ekspertów, które pokazują, że tak złożonego systemu funkcjonującego w wielu wymiarach: cywilnoprawnym, rynkowym, administracyjnym, samorządowym - nie da się uzdrowić odgórnie. Jedyną drogą normalizacji jest przepuszczenie składek przez konkurujące ze sobą publiczne i prywatne zakłady ubezpieczeń, które na rynek będzie dopuszczać państwo. Ubezpieczalnie, konkurując ze sobą, od dołu uszczelnią system opieki zdrowotnej, wypracują koszyk i cennik usług, wreszcie zaoferują swoim klientom "piętrowe" ubezpieczenia. Dawno już zostało stwierdzone, że państwo nie jest w stanie tego zrobić.
Trudno się więc dziwić frustracji uczestników białego szczytu, skoro nowy rząd znów szuka innych, mniej wydajnych rozwiązań. Zresztą podczas białego szczytu sam premier Tusk stawiający się w roli negocjatora wykazał się nieznajomością tematu, kiedy zwrócił się do jednego z samorządowców ze słowami, że to oni powinni oddłużać szpitale. Ów odpowiedział, że obecna ustawa właśnie uniemożliwia takie działania. Dla premiera niewiedza okazała się kompromitująca. Polska pozostaje więc z problemem dramatycznego braku lekarzy specjalistów - brakuje ich już blisko 30 tysięcy. Grozi nam zapaść, a nic nie rokuje poprawy. To jest prawdziwy dramat, z którym ten rząd na razie zupełnie sobie nie radzi.
W tej chwili najtrudniejszym resortem jest jednak Ministerstwo Pracy. Palący problem dokończenia reformy emerytalnej, zapaść ZUS i zbyt wysokie koszty funduszy emerytalnych - to wszystko wymaga innowacyjnych posunięć. Tymczasem resort oddano ludowcom, bez pewności co do kompetencji pani minister Fedak. Od razu doszło do nieporozumień w kwestii emerytur dla kobiet, od razu też łatwo było o wrażenie tymczasowości działań resortu - to bardzo zły sygnał.
Zderzenie z rzeczywistością
Dobrze z kolei oceniam nowe porządki w ministerstwach gospodarki Waldemara Pawlaka i rozwoju regionalnego Ewy Bieńkowskiej. Myślę jednak, że ich aspiracje były wyższe niż realne możliwości - oboje ministrowie zdają się przeżywać bolesne zderzenie z rzeczywistością, a premier Tusk niedostatecznie bronił ich koncepcji wyjściowych, co jeszcze raz wskazuje, że ten rząd cierpi na brak jednolitego przywództwa. Waldemar Pawlak przedstawił nowatorski pomysł na energię dla Polski, który zerwałby z ciągłymi zabiegami geopolitycznymi przez specjalne lecz zawodne kontakty geopolityczne z Gruzją, Ukrainą czy USA. Zaproponował przejście na poziom rozwiązań technicznych i zainwestowanie kilku miliardów złotych w nowoczesną, opracowaną przez General Electric technologię gazyfikacji węgla. To zmieniłoby na korzyść sytuację Śląska, unowocześniło polski przemysł, dało miejsca pracy, a przede wszystkim uniezależniło nas od ciągłych negocjacji z zagranicznymi dostawcami gazu.
Minister Bieńkowska, chcąc skoncentrowania beznadziejnie rozpraszanych pieniędzy unijnych, próbowała wesprzeć aspiracje premiera Pawlaka. Została jednak zakrzyczana, że pozostawia niedoinwestowaną ścianę wschodnią, chcąc większość funduszy skierować na Śląsk. A przecież realizacja tych planów i rozpoczęcie inwestycji w krajową energetykę jądrową byłoby wielkim skokiem w przód. Bez tego pieniądze ze znacznych podwyżek opłat za energię rozejdą się bez śladu w wielkich inwestycjach.
Dziś też ogromne unijne fundusze są trwonione na - z pewnością niezbędne, ale jednak krótkowzroczne - projekty poszczególnych gmin, podczas gdy realizacja pomysłu Pawlaka przyniosłaby korzyść wszystkim. Niestety, wygląda na to, że owe aspiracje nie znalazły zrozumienia u premiera Tuska, który dba przede wszystkim o swoją popularność, a dopiero później o skuteczność. Program gospodarczy rządu się minimalizuje. Mam nadzieję, że to się jednak zmieni, bo Pawlak jest mimo wszystko silniejszą osobowością, choć osłabiany obecnie przez sprawę umorzonego długu J&S.
Pułapka popularności
Szczególnym niebezpieczeństwem dla tego rządu jest jego popularność. Ludzie rzeczywiście odpoczywają dziś po nerwówce, jaką serwował codziennie rząd PiS, mimo że zaczęli sobie zdawać sprawę z sensowności niektórych działań tamtej ekipy. Wyborcy odpoczywają i za ten spokój dają kredyt zaufania premierowi Tuskowi. Ale popularność nie oznacza skuteczności. Ludzie jeszcze nie zauważają, jak bardzo nieprzygotowana do rządzenia była Platforma. Dla zdyscyplinowania rządu brakuje także regularnych, cotygodniowych informacji o postępie w poszczególnych dziedzinach, których naprawę Platforma obiecała. UEFA co tydzień zamierza monitorować postęp przygotowań do Euro 2012 - takie samo prawo śledzenia poczynań rządu mają obywatele. Ze strony rządu brakuje jednak sensownej polityki informacyjnej. Bez niej zaś rząd Tuska robi wrażenie gabinetu coraz bardziej skracającego horyzont swoich zamierzeń i coraz mocniej dostosowującego się jedynie do bieżących problemów.
Uderza bowiem brak prowadzenia już dziś dyskusji o wyzwaniach przyszłości. Wiadomo już np., że w czasie prezydencji francuskiej w Unii Europejskiej - za pół roku - otwarta zostanie na forum unijnym propozycja selektywnego odchodzenia od subsydiowania rolnictwa z jednoczesnym znoszeniem ograniczeń produkcji np. mleka. Dla Polski w dłuższej perspektywie jest to szalenie opłacalne, możemy stać się bardzo konkurencyjnym producentem nabiału, ale skok nie nastąpi od razu. Najpierw rolnicy będą musieli pogodzić się z odebraniem dopłat i zainwestować w produkcję. PSL oczywiście będzie przeciwko, bo w pierwszej chwili wyborcy wiejscy przestraszą się tych zmian. Jest wiele tego typu problemów, które wymagają długiego cyklu przygotowań i powinny już dziś być podejmowane. Polsce grozi, że znów najważniejsze decyzje zapadać będą w pośpiechu wobec naglących terminów i na gruncie czysto politycznym, pod presją nadchodzących wyborów. Znów stracimy szansę rozwoju przez to, że kolejny rząd pracuje z myślą o bardzo krótkim horyzoncie czasowym.
Nie podejmuję się więc prognozowania dokonań tego rządu za kolejne 900 dni, po tysiącu dni od momentu zaprzysiężenia. Donald Tusk już dziś wygląda na śmiertelnie zmęczonego minioną setką. Kiedy fotografowie łapią go bez uśmiechu na twarzy, wygląda na człowieka starego i wyczerpanego. Jeżeli jeszcze będzie chciał kandydować na prezydenta w 2010 roku, będzie musiało dojść do zmian personalnych. Tak czy owak nie wierzę w tysiąc dni tego rządu.