Radosław Korzycki: Czy Waszyngton traktuje Polskę jako poważnego sojusznika?
NORMAN PODHORETZ: Zdaję sobie sprawę z tego, że stosunki z Polską ostatnimi czasy nie były najważniejszą sprawą dla Ameryki. Wyjątkiem jest kwestia tarczy antyrakietowej, bo Stanom Zjednoczonym bardzo zależy na umieszczeniu jej w tej części Europy. Znaczenie Polski - jako kluczowego partnera przy jej instalowaniu - naturalnie wzrasta. My, neokonserwatyści, nigdy nie wierzyliśmy, że dyplomatyczne programy kontrolowania broni i różne embarga cokolwiek dają. A teraz gdy jesteśmy pewni, że Iran i Korea Północna już niedługo będą mieć broń nuklearną, owe programy zostały już zupełnie skompromitowane. Jestem bardzo rad, że w sprawie tarczy, która jest najlepszym rozwiązaniem obronnym, mamy sojusznika w Polsce.

Reklama

Ale z tego sojuszu nie płyną dla Polski żadne korzyści. Pomoc amerykańska dla Polski wynosi tylko 30 mln dol., w porównaniu z 2 mld, które dostają od USA np. Egipt czy Izrael.
Nawet nie wiedziałem, że to taka mała kwota! To może rzeczywiście rozczarowywać. Ale może polska gospodarka po prostu nie potrzebuje większego wsparcia? Przecież radzicie sobie ostatnio całkiem nieźle.

Ale nie jesteśmy w stanie wynegocjować od Waszyngtonu niczego również w kwestiach politycznych. Od lat w martwym punkcie tkwi przecież sprawa zniesienia wiz dla Polaków.
Może to wina waszych polityków, którzy nie potrafią rozmawiać z ludźmi z Waszyngtonu? To błąd. A przecież macie co najmniej jednego człowieka, który zna amerykańskie realia i niuanse naszej dyplomacji. To Radek Sikorski, szef waszej dyplomacji. I to nie tylko dlatego, że ma amerykańską żonę. On po prostu znakomicie wyczuwa panujący po tej stronie Atlantyku klimat. Potrafi przekonać amerykańskich polityków, że powinni doceniać to, iż Polska jest najbardziej proamerykańskim krajem na Starym Kontynencie.

Czy Polska była kiedykolwiek ważna dla Ameryki?
Oczywiście! Dla mnie osobiście Polska była kiedyś wręcz priorytetem naszej polityki zagranicznej. Gdy pojawił się NSZZ "Solidarność", a szczególnie gdy w Polsce wprowadzono stan wojenny, zająłem bardzo konkretne, twarde stanowisko w sprawie pomocy dla Polski. Nawet zaatakowałem ówczesnego prezydenta Ronalda Reagana za to, że nie robił wystarczająco dużo dla waszego kraju.

Reklama

Co mu pan zarzucał?
Reagan chciał się ograniczyć do widowiskowego, lecz czysto kurtuazyjnego gestu - zaapelował mianowicie do Amerykanów, by wystawili w oknach świeczki na znak pamięci o Polsce i wspierania jej w trudnych chwilach. Nasze środowisko neokonserwatystów zainicjowało tymczasem poważną debatę na temat pomocy dla Polski. Uważałem, że przede wszystkim powinniśmy anulować Polsce jej zadłużenie. A prezydent Reagan się na to nie zgodził, choć to i tak byłoby niewiele.

Prezydent, który obrał sobie za cel zniszczenie sowieckiego imperium, okazał się w tej konkretnej sprawie nieco gnuśny. A przecież narodziny "Solidarności" były świetnym momentem, by zacząć kruszyć sowiecką strefę wpływów. Lobbowałem wówczas za twardą polityką i wyraźnym wsparciem polskiej opozycji, która walczyła z generałem Jaruzelskim. Amerykański rząd uznał jednak, że byłoby to zbyt niebezpieczne i stworzyło więcej problemów, niż rozwiązało. Wygrała wówczas doktryna, zgodnie z którą nie nadszedł jeszcze czas na destabilizację ZSRR i demontaż otaczającego go układu.

*Norman Podhoretz, amerykański politolog, jeden z twórców neokonserwatyzmu, ruchu intelektualnego, który wywarł duży wpływ na prezydentury Ronalda Reagana i George’a W. Busha, wieloletni redaktor naczelny wpływowego pisma "Commentary"