Wydawało mi się, że pojawiające się ostatnio ostre słowa krytyki pod adresem rządu Tuska, iż nie podejmuje on żadnych stanowczych działań reformatorskich - są przedwczesne, a w dodatku - jak to w politycznym polskim dyskursie - wyrażają głównie niechęć przeciwników. Czas jednak płynie nieubłaganie, co człowiek w moim wieku odczuwa szczególnie wyraźnie. Najwyższa też pora, aby młodszy nieco premier upływ czasu także odczuł.

Reklama

Bo dezynwoltura wobec upływu czasu może istotnie być niepokojącym znakiem tego, że rząd Tuska nie zamierza dokonać niczego znaczącego. Co prawda, jeden z zarysowanych ostatnio kierunków reform dotyczy nauki, a więc sprawy niezwykle istotnej dla przyszłości Polski, podobnie zresztą jak zagadnienie reformy oświaty. Tutaj - jak dotąd - propozycje ministerialne zdają się podążać złą koleiną. A żadnego generalnego projektu nie widać.

Zmiany i nadanie jasnego kierunku rozwoju oświaty, szkolnictwa wyższego i nauki to sprawy we współczesnej Europie i świecie naprawdę priorytetowe i całkowicie lekceważone przez większość dotychczasowych rządów. Powinienem zatem ucieszyć się przynajmniej ze zgłoszonego projektu reformy w nauce.

Cóż mnie więc ostatnio zaniepokoiło? Po pierwsze, o ile w pierwszych miesiącach po wyborach można było niechęć do podejmowania ważnych reform wyjaśniać koniecznością liczenia się z oporem ustawowym prezydenta, o tyle dziś ten argument wydaje się teraz tylko wykrętem. Okazało się bowiem, że - z jednej strony - kilka napiętych sytuacji rząd zdecydowanie wygrał, w innych zaś premier pokazał, że jest skutecznym negocjatorem, a z prezydentem Kaczyńskim można uzgodnić sensownie wspólne stanowisko.

Reklama

Po drugie, jednym z zapewnień powtarzanych zresztą w obu poprzednich kampaniach wyborczych była wola odwołania się rządu do opinii publicznej. Po próbie PiS-owskiego, autorytarnego rządzenia opartego na zorganizowanej mniejszości zjednoczonej ideowo i występującej jak jeden mąż za rządem, te zapewnienia Tuska brzmiały szalenie obiecująco. Hasło liczenia się z obywatelami także przez administrację państwa - "przyjazne państwo" - niewątpliwie przyczyniło się do pozyskania głosów obywateli.

I co? I nic jak dotąd z tego nie wynikło, a zdaje się, że stosunek różnych organów państwa do obywateli na co dzień wcale się nie polepszył. Zaniepokoił mnie ostatnio ton wystąpienia premiera na konferencji prasowej odbytej wspólnie z panią minister nauki Kudrycką. Jego wypowiedź, mimo pogodnej miny, była właściwie rodzajem szantażu: jeśli środowisko naukowców zgodzi się na postulowane zasady reformy szkolnictwa wyższego i nauki, wówczas rząd na pewno przystąpi do zwiększania dotacji na naukę, a jeśli się nie zgodzi - to i tak zrobi po swojemu.

Taka przemowa była rodzajem gry politycznej zastosowanej do całego, dość ważnego społecznie kręgu społecznego, który najwyraźniej i bardzo stanowczo sygnalizuje niezgodę na przynajmniej niektóre, tak zwane sztandarowe hasła reformowania nauki i szkolnictwa wyższego. Rozwój Polski w tej chwili będzie zależeć w coraz większym stopniu właśnie od umiejętności rozwoju polskiej „klasy umysłowej” i wydawałoby się, że środowisko PO jest tutaj gwarantem postawienia na jak najszybszy rozwój nauki.

Reklama

Co prawda, Europy nie ominęły tarapaty z wcieleniem w życie tzw. deklaracji bolońskiej, ale jej choćby cząstkowe dotąd wprowadzanie wszędzie polegało na intensyfikacji nakładów i stworzenia korzystnych warunków rozwoju nauki i szkolnictwa w Europie. Tymczasem jakiekolwiek porównania położenia nauki i ludzi nauki w Polsce z resztą UE wypadają dla nas tragicznie i kompromitująco, cały więc zabieg politycznej gry premiera jest fundamentalnie chybiony: rząd powinien najpierw zapewnić fundusze, a potem czegokolwiek żądać od uczonych.

Przy okazji warto jednak zaznaczyć, że zamysły reformy nauki i szkolnictwa wyższego przygotowywane przez minister Kudrycką, są niebagatelne – nawet jeśli niektóre główne tezy budzą w tej chwili krytyczny odzew uczonych, to mam nadzieję, że publiczna debata na ich temat dojdzie jednak do skutku, czego zresztą gorąco życzę pani minister, a także sobie i kolegom naukowcom, nie mówiąc już o Polsce.

Ale niepokoi mnie to, że podobne techniki „negocjacji” pojawiły się wcześniej w innych sytuacjach. To, co miało być poważną debatą, staje się raczej socjotechniczną umiejętnością. Jeśli dyskusja nie przyjmie poważnych kształtów, za chwilę nawet naukowcy czy nauczyciele będą umieli przeciwstawić się rządowi nie gorzej od zdeterminowanych ludzi służby zdrowia. Zresztą reforma służby zdrowia to jeden z najbardziej palących problemów – ale oto, po pierwszym i nieco histerycznym zapale ekipy rządowej nic nie uzgodniono, ani nie opracowano. Mówi się o tym i owym, jedni za, inni przeciw, ale wszystko to jest grą partykularnych interesów i interesików grupowych, nie składa się w jakiś jednolity obraz.

Ponadto doświadczenie pokazuje, że brak wyraźnego programu reform nie sprzyja istotnym zmianom. Rezygnacja Stanisława Gomułki z uczestnictwa w reformie finansów publicznych jest alarmującym sygnałem, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wcale niezażegnany kryzys finansowy w USA i rosnącą niepokojąco inflację w kraju. Rezygnacja prof. Gomułki zdaje się sygnalizować, że w rządowym obozie nie bardzo wiadomo, co i jak szybko należałoby zrobić.

Kiedy pojawiło się po raz pierwszy hasło "IV RP", miało ono za sobą głębokie przeświadczenie znaczącej części elity politycznej i intelektualnej o tym, że sytuacja państwa i za jego sprawą polskich obywateli nie jest dobra, i że trzeba podjąć wiele kroków naprawczych, nadać kierunek rozwoju krajowi pogrążającemu się w złym marazmie.

Chodziło przede wszystkim o to, aby Polacy poczuli się prawdziwie gospodarzami we własnym państwie i żeby mogli czuć się z nim związani i za nie na co dzień odpowiedzialni. Z tego zamysłu niewiele zostało w realizacji tych, którzy później uczynili hasło "IV RP" sztandarem, pod którym przystąpiono do "walki z układem". Wyniki tego starcia były i są chyba dość mizerne, a sama idea naprawy systemu państwowego dosyć się skompromitowała. Tymczasem problemy i powody, które samo hasło naprawy wywołały, wcale nie zniknęły.

Rząd obecny ma komfortową sytuację, bo - jak sądzę - potrafiłby zmobilizować do wspólnego myślenia i reformatorskiego działania liczne rzesze obywateli, budując tym samym nowy model rządzenia - rządzenia, osadzonego w realnej, rzetelnej debacie społecznej. Ale wcale już nie wiem, że o to premierowi chodzi, choć być może ciągle jeszcze chodzi przynajmniej niektórym jego ministrom. Wiosna wyraźnie nadeszła, ale nie znaczy to, że trzeba odłożyć reformy do szafy…