Gdy napisałem tytuł swego komentarza, śmiech mnie ogarnął: jak partia, a właściwie przez dłuższy czas poważny społeczny ruch demokratyczny mógł zmienić swą nazwę na internetowe logo? I nic dziwnego, że w obecnie, jak sądzę, definitywnie kończy swój los.
Nie ukrywam, że osobiście czuję smutek i zawód, bo zarówno Unia Demokratyczna, jak i później Unia Wolności skupiały w swoich szeregach ludzi, którzy - przynajmniej w znacznej części - powinni być wzorami i którym Polska zawdzięcza naprawdę bardzo wiele. Poza tym ugrupowanie, które skończyło jako Demokraci.pl, współtworząc zarazem koalicję LiD, było - jak mi się chyba zasadnie wydaje - rzeczywistą reprezentacją tysięcy ludzi ze środowisk inteligenckich, poszerzonych potem o reprezentację robotniczych działaczy "Solidarności".
W odróżnieniu od większości postsolidarnościowych ugrupowań politycznych były to partie zakorzenione w aktywnych kręgach obywatelskich. Być może do tych partii można zaliczyć jeszcze Kongres Liberalno-Demokratyczny, choć miał on mniejsze i bardziej ograniczone przestrzennie zaplecze. Porozumienie Centrum Jarosława Kaczyńskiego nigdy nie dorównało tym stronnictwom wielkością swego społecznego zaplecza.
Definitywna klęska Demokratów.pl dokonuje się w sposób będący zgoła porażającą ilustracją chamstwa i brutalności w polityce. Jak dotąd w tej cynicznej brutalności przewodziły grupy prawicowe. Ale widać, nauka nie poszła w las i młodzi z SLD, i nowy lider na lewicy Sławomir Sierakowski posługują się chamskim i brutalnym wzorem postępowania z całkowitą swobodą: tak jak starsi, którym w końcu chcą przetrącić - przynajmniej polityczny - kręgosłup. Ale warto zastanowić się, co zdecydowało o takiej klęsce ludzi, którym - powtarzam - tak wiele Polska zawdzięcza.
Przez długi czas w rozmowach z kolegami socjologami rozkładaliśmy bezradnie ręce, próbując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to ugrupowanie - pewna ideowa i moralna formacja zakorzeniona przynajmniej w miejskim społeczeństwie i odgrywająca w nim niemałą, lokalną i codzienną rolę - nie potrafi efektywnie zakorzenić się na politycznej scenie kraju mimo wszelkich sukcesów, jakie udało jej się osiągnąć. Odpowiedzi bywały stopniowe: najpierw owa miejskość UD, a potem i UW. Obie partie były praktycznie odcięte od elektoratu wiejskiego i małomiasteczkowego.
Po drugie - co się z tym wiązało - moralistyczny, bezdyskusyjny i oparty na intelektualno-społecznej wyższości ton, jaki nadawali swym wypowiedziom politycy UD i UW. Był irytujący głównie dlatego, że skrywał hipokryzję: z moralną wyższością traktujący innych oraz demokratyczny lud politycy UD, a potem UW pouczali go, a zarazem załatwiali dość sprawnie swoje interesy, wcale nie gorzej niż inni, także ci przez nich krytykowani. Nadęty moralizm i ogólnikowość, brak pragmatyzmu w postulatach społecznych i kluczenie między zdecydowanym dokończeniem demokratyczno-kapitalistycznych reform a sojuszem z postkomunistami, który podtrzymywał - jak to mówił Andrzej Rychard - "hybrydę ustrojową", były głębszym powodem wyjścia z UW frakcji liberałów z KLD. Powstała dzięki temu Platforma Obywatelska, która - jak się zdaje - przejęła znaczącą część zwolenników UW, zwłaszcza młodszych aktywistów z terenu.
Po trzecie wreszcie, niejasność, która stała się w pewnym momencie bardzo ważna, a dotyczyła stosunku do przeszłości. Nie można było zdobyć wiarygodności społecznej, z jednej strony odcinając się krytycznie od przeszłości peerelowskiej i wskazując na zbrodnicze aspekty działania dawnego ustroju, a z drugiej zawiązując coraz dalej idące sojusze z postkomunistami i to aż po własną zagładę.
I tutaj, jak sądzę, należy powiedzieć coś, co chyba raczej dotychczas przemilczano. Wydaje się z perspektywy czasu, że wskazana wyżej dwuznaczność nie tylko wizerunku, ale rzeczywistych działań politycznych miała istotne znaczenie w załamaniu poparcia dla UW, zwłaszcza w momencie gdy w publicznym dyskursie przeważyło zdecydowanie przekonanie, że moralne i rzeczywiste rozliczenie przeszłości komunistycznej Polski jest sprawą ważną i konieczną. Z tej perspektywy patrząc, można łatwiej odpowiedzieć na pytanie, jakie były powody klęski Demokratów.pl. Bo pojawiły się znacznie wcześniej niż to, o czym już mówiłem.
Otóż od początku działalności UD, a potem także UW towarzyszyła dziwna dwuznaczność. Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, że rdzeń partii i środowisk, w których była zakorzeniona, tworzyły kręgi pierwotnie zaangażowane w duży społeczny ruch demokratycznej opozycji. Część przywódców tego ruchu, na czele z prowadzącym stado Adamem Michnikiem, wykonała ten wciąż nie do końca zrozumiały gest zwrotu ku generałom i siłom postpezetpeerowskim.
Oznaczało to bardzo znaczący rozdział, żeby nie powiedzieć rozłam między ludźmi - a mowa o licznych kręgach społecznych - którzy dotychczas tworzyli silnie zintegrowaną, zaprawioną w bojach - by tak rzec - wspólnotę. I choć nie chodziło o tak silną prolustracyjną orientację, jaka się ujawniła na polskiej prawicy, to jednak część głównych działaczy UD, a tym bardziej potem UW nie była skłonna wpadać w ramiona postkomunistów, jak planował Michnik. Jednak dla szerokiej publiczności, także dla środowisk inteligenckich, nie ulegało wątpliwości, że "Gazeta Wyborcza" to dziennik, który jest nie tylko sojusznikiem, ale i wyrazicielem nowej partii.
Tymczasem od samego początku między UD a "Gazetą Wyborczą" istniało coś, co można nazwać dialektycznym napięciem: "GW" popierała UD, jak i potem UW, ale tylko wtedy, gdy nie mogła nie poprzeć i tylko wtedy, gdy odpowiadało to rachubom politycznym przewodników gazety. Paradoksalnie więc, momentami najsilniejsze i najważniejsze ugrupowanie reformujące Polskę dla opinii publicznej było co najmniej niejasne i nigdy nie mogło prezentować się w pełni samodzielnie. Albo przypisywano partii (partiom) coś, co było postulatem i planem "Gazety Wyborczej", albo w tejże gazecie znajdowano zaskakująco krytyczny lub negatywny obraz ugrupowania, rzekomo przez "GW" promowanego. Lub też - co już zdarzać się poczęło w czasach Unii Wolności - niektórzy działacze zaprzeczali temu, co niby w ich imieniu wyrażała "Gazeta Wyborcza". Ani UD, ani UW nie zdobyły się na to, aby mieć bardzo wyraźną dziennikarską reprezentację swego myślenia i swych politycznych postulatów, zresztą nie tylko politycznych. "Krytyka", która jakoś wyrażała orientację społecznego zaplecza UD, przynajmniej początkowo, stała się zbyt "gazetowa" (czytaj: Michnikowa), a potem przestała wychodzić. "Tygodnik Powszechny" został w pewnym momencie zakładnikiem Agory, bo przecież dzięki niej ocalał na rynku - a potem przekształcił się w "GW" bis, z trudem walcząc o zachowanie niezależności.
Tymczasem z "Krytyki" powstała "Krytyka Polityczna" i oto mamy nowego lidera, wykreowanego pracowicie przez... Michnika i "Gazetę Wyborczą", czyli Sławomira Sierakowskiego. Nareszcie ten - bez względu na znaczny zakres swej obecnej swobody i niezależności - spełnił pragnienia swego mecenasa: oto może z "Wojtkiem z SLD" jedną rozmową (symboliczne gdzie!) [w kawiarni Szparka - przyp. red.] "załatwić" całą niezdecydowaną formację. "Krytyka Polityczna" zaś to twór żywy, dynamiczny, żyjący teraz już własnym, a nie "agorowym" życiem i skupiający wykształconą, błyskotliwą młodzież, która bez zbytniej żenady powróciła na ścieżkę ideologiczną swych ojców. Można się pocieszać, że w nowej wersji, ale to już niewiele Demokratów.pl może obchodzić.
I też nic dziwnego, że wielu z nich, w pełni jeszcze przecież sił i bogatych w doświadczenie będzie szukało drogi do... PO. Bo dokąd mają pójść? Tutaj jednak na przeszkodzie staną zarówno panujący w partii autorytaryzm zarządzania, także osobiste i dotąd bolesne doświadczenia z przeszłości, jak i niechęć członków rządzącej partii do dzielenia się łupami politycznymi z nowo przychodzącymi. Ale pewnie wielu z nich w PO się znajdzie, bo na miejscu Donalda Tuska zastanowiłbym się nad tym, jak wykorzystać i w jaki sposób włączyć przynajmniej znaczną część dawnej UW w szeregi rządzącego ugrupowania. Może to bowiem wzmocnić znacząco Platformę, ale może też jej zaszkodzić przy niewłaściwym, by tak rzec, przebiegu rejestracji nowych członków. W każdym razie trzeba powiedzieć: Demokraci.pl, cześć ich pamięci!
Nie można było zdobyć wiarygodności społecznej, z jednej strony odcinając się krytycznie od przeszłości peerelowskiej i wskazując na zbrodnicze aspekty działania dawnego ustroju, a z drugiej zawiązując coraz dalej idące sojusze z postkomunistami, i to aż po własną zagładę - pisze w DZIENNIKU socjolog Ireneusz Krzemiński.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama