Koniec i początek roku to czas wróżb i przewidywań, pobożnych życzeń i twardych kalkulacji. To ostatnie słowo ma szczególne znaczenie na początku roku 2010, wciąż kryzysowego w gospodarce. I roku - przynajmniej w Polsce - potężnych walk politycznych. Kalkulować muszą, jak najracjonalniej, zarówno ekonomiści, jak i biznesmeni, banki i rząd, a także zwykli obywatele, bo wciąż nie wiadomo do końca, jak to jest z kryzysem. Chodzi o jak najbardziej twarde, możliwie ścisłe przewidywania. Co prawda, nauka zaprzęgnięta do dzieła przewidywań nie zawsze się sprawdza, zwłaszcza w tak newralgicznych dziedzinach jak ekonomia czy polityka. Ale nie ulega wątpliwości, że nas, Polaków, na pewno czekają wcale nie takie miłe konsekwencje kryzysu gospodarczego, którego skutków, jak dotąd, powszechnie może nie widać, choć dotknął on konkretne grupy czy społeczności. Ale teraz, paradoksalnie, da o sobie znać, choćby z powodu podatków, które przyjdzie nam zapłacić i które pochłoną relatywnie więcej pieniędzy w sytuacji, gdy raczej szczególnego wzrostu dochodów jeszcze nie będzie. Zawarta jest w tym zdaniu nadzieja, że przecież wkrótce ruszy już w pełni gospodarka i nasze płace wzrosną! Ale wcale tak być nie musi, bo wielu ekonomistów przewiduje różne możliwe kłopoty. Nie wiadomo, czy nie na wyrost, bo nie ulega wątpliwości, że kryzysowi finansów wcale nie towarzyszyła taka zapaść produkcji i totalna recesja, jak to było w latach symbolicznego wielkiego kryzysu XX wieku. Lecz wszystkie państwa, najbardziej te wysoko rozwinięte, zadłużyły się, a niewiele zmieniono w działaniu rynku i instytucji finansowych, tak mocno wspartych przez publiczne fundusze. Niepewność więc nie opuszcza ekonomistów - a zatem i polityków. Być może słowo "niepewność" to najlepsze określenie tego, co nas czeka.
Mamy na pewno wybory prezydenckie i także - co bardzo ważne dla całego kraju - wybory samorządowe. Zmobilizowane zostaną społeczności lokalne, z których wiele dotkniętych jednak zostało kryzysem. Nie wiadomo, czy ci, którzy dotąd cieszyli się zaufaniem, zdobędą je na nowo, jacy nowi ludzie i nowi aktorzy pojawią się na lokalnej, samorządowej scenie politycznej. Czy te wybory będą ważnym wskaźnikiem dla przyszłych wyborów parlamentarnych, czy raczej nie? Niepewność! A być może wyłonią się na lokalnych scenach politycznych nowe organizacje, także nowe orientacje, które zaczną tworzyć ponadlokalne porozumienia? Wszak oczekiwania na jakąś nową partię, nową formację polityczną Polaków już się pojawiły w wynikach społecznych sondaży.
Niepewność do pewnego stopnia dotyczy też najważniejszego wydarzenia politycznego, na pewno najbardziej spektakularnego, czyli wyborów prezydenckich. Co prawda jesteśmy przekonani, że dwóch głównych kandydatów znamy, bez względu na to, co mówią lub czego nie mówią, ale najwyraźniej widać, że duet ten nieco nudzi i męczy bardzo znaczną część społeczeństwa. Trudności, które wyłaniają się ze względu na kryzys i bez związku z nim wcale nie ułatwią życia rządowi i premierowi, i jego niesłychana na tle dotychczasowych premierów popularność przygasa i może jeszcze bardziej przygasnąć. Zwłaszcza że sytuacja wymaga bardzo zdecydowanych kroków, nie da się tego załatwić osławionym dobrym wrażeniem i innymi zabiegami propagandowymi. Katastrofalna sytuacja w służbie zdrowia, drastyczne, a nie zawsze racjonalne cięcia w instytucjach państwowych - reakcji na to na pewno nie da się załatwić obietnicami, dobrymi minami i innymi zabiegami medialnymi.
W dodatku nie wiadomo, czy nie pojawi się ktoś, kto może rzeczywiście zagrozić głównemu kandydatowi na prezydenta, czyli obecnemu premierowi, jak choćby osławiona kandydatura Włodzimierza Cimoszewicza. Raczej z dużym prawdopodobieństwem można założyć, że inni kandydaci, dotąd zgłoszeni do walki o prezydenturę, mają małe szanse na wygraną. Nie wiadomo jednak, czy nie pojawi się ktoś nowy, kto mógłby zdobyć sympatię i przychylność wyborców, zwłaszcza w sytuacji spadającego poparcia dla premiera. Nie można wykluczyć sytuacji, że może pojawić się ktoś z kręgu Platformy Obywatelskiej, kto mógłby zastąpić - poniekąd - Donalda Tuska. Wprawdzie wciąż większość komentatorów uważa, że zdobycie prezydentury jest celem działania politycznego premiera. Może natomiast zmienić zdanie, zarówno biorąc pod uwagę to, że realna władza znajduje się jednak w rękach premiera, jak i możliwość spadku poparcia dla siebie. Przegranej po raz drugi zaryzykować nie może. Nowy kandydat - współpracownik premiera - musiałby być kimś, kto miałby realne szanse zwyciężyć z Lechem Kaczyńskim. Nie bardzo takiego widać, choć może się jeszcze pojawić… Jak zawsze w tej sytuacji przychodzi pewien znak zapytania dotyczący obecnego prezydenta. Bo chociaż akceptacja i poparcie dla niego jest na bardzo, bardzo kiepskim poziomie, to nie można zapominać, że ma on wyjątkowo stały, twardy elektorat, który - jakkolwiek uszczuplony w porównaniu z pierwszymi latami prezydentury - wciąż stanowi porządną mniejszość, dochodzącą do dwudziestu kilku czy nawet trzydziestu procent. Sądzę, że trudno oczekiwać w tej kampanii takich chwytów, jak "dziadek z Wehrmachtu", który przyczynił się niezwykle skutecznie do poprzedniego zwycięstwa wyborczego Kaczyńskiego. Jednego możemy być pewni: kampania będzie ostra, brutalna i bezwzględna. Wyznaczy ona atmosferę w życiu publicznym, co niczego przyjemnego nie wróży.
Niepewność więc naznacza ten nowy rok może bardziej niż cokolwiek innego.