Nie dość, że ustalono nowoczesną procedurę wyborów (Internet!), to obaj kandydaci ruszyli na spotkania ze swymi partyjnymi wyborcami. Zaczęli – rzec można – od „mateczników”, czyli miejsc, gdzie czują, że mają zaplecze zwolenników. Najwyraźniej też duch rywalizacji wstąpił w obu kandydatów, a zwłaszcza – ministra Sikorskiego.

Reklama

Radykalny minister

W swych wcześniejszych komentarzach byłem zdania, że Radek Sikorski raczej nie będzie skłonny silnie angażować się w obecne wybory prezydenckie z racji swego młodego – było nie było – wieku. Nawet zakładając plan ponownego wyboru na drugą kadencję prezydencką, jest to – przynajmniej w Polsce – kres i najwyższy pułap kariery politycznej. Jego osiągnięcie to – później - przejście na polityczną emeryturę. Oczywiście, można planować wykorzystanie stanowiska Prezydenta RP jako drogi do kariery europejskiej, międzynarodowej, ale to są chyba wątpliwe kalkulacje. Tym bardziej, że przecież Platforma uruchomiła proces zmian w Konstytucji, który uściśli i na pewno ograniczy zakres władzy prezydenckiej, a więc i jego międzynarodowych wpływów.

Trudno powiedzieć, jaki będzie wynik, chociaż sondaże wewnątrzpartyjne wskazują nieodmiennie na większą skłonność członków PO do poparcia kandydatury marszałka Komorowskiego. Być może, przejawia się w tym polityczna mądrość, bowiem Sikorski jest osobą, która może budzić żywsze emocje społeczne, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Trudno go porównać z bardziej statecznym, poniekąd ojcowskim Bronisławem Komorowskim. Minister Spraw Zagranicznych miał przecież kilka dość radykalnych wypowiedzi i zajął radykalne stanowisko, np. w stosunku do Rosji i budowy podbałtyckiego gazociągu, co może mu – poniekąd paradoksalnie – przysporzyć zwolenników w obozie przeciwnym PO. Jednak, co nie ulega wątpliwości, w tych wyborach nie bardzo liczą się „programowe różnice”. Owszem, można pokazać, że ma się własną wizję prezydentury, postawić jakieś zamierzenie społeczne. Tak właśnie starają się robić kandydaci, zwłaszcza młodszy z nich: doprawdy, obraz prezydentury, jaki przedstawił wygląda spójnie, sensownie, a przy tym – jest wyczulony na to, co może być dla ogółu Polaków pociągające: skromność i oszczędność pieniędzy. Ha!

Reklama

>>>Czytaj dalej>>>



Aspekt ojcowski

Reklama

Tak czy inaczej o wyborze zadecyduje sympatia, jaką wzbudzi wśród wyborców kandydat na prezydenta. Mamy za sobą znaczące doświadczenie, jaki typ prezydentury spodobał się najbardziej Polakom i dlaczego. Trzeba pamiętać o tym, jaką sympatię i aprobatę zdobył prezydent Kwaśniewski, również w środowiskach historycznie i programowo mu niechętnych. Osiągnął to dzięki temu, że – wbrew prześmiewcom z początku jego kadencji – stał się „prezydentem wszystkich Polaków”. Udało mu się być tym, który konflikty łagodzi, a nie podsyca, który stara się zachować więź między skłóconymi aktorami partyjnymi i reprezentować istotnie całość Polski. Nie ma powodu, by wnikać w to, czy taki obraz był naprawdę i do końca prawdziwy – na pewno Kwaśniewskiemu udało się utrzymać długo i skutecznie taki obraz w oczach opinii publicznej, a symboliczne pogodzenie się z Lechem Wałęsą, uzyskanie i jego akceptacji na pewno ten obraz utrwaliło w społecznej pamięci. Jestem przekonany, że dla znacznej części przyszłych wyborców prezydentura Kwaśniewskiego będzie punktem odniesienia: czy nowy kandydat ma szanse, aby – przy całej osobistej różnicy, odmiennych wartościach ideowych itp. – być takim „prezydentem wszystkich Polaków”? A jeśli tak na to spojrzeć, to jednak Bronisław Komorowski zdaje się bardziej pasować do tych oczekiwań. Można co prawda powiedzieć, że przecież wybrany po raz pierwszy na prezydenta Kwaśniewski był człowiekiem młodym, nadzieją obozu postkomunistycznego i bliższy zatem wiekiem Sikorskiemu niż Komorowskiemu. Jednak cecha, jaką jest spokój i pewne namaszczenie w sposobie bycia marszałka Sejmu, zatem aspekt ojcowski, o czym już wspomniałem, może być silnym walorem wyborczym. Sądzę, że to aspekt, który biorą pod uwagę jego partyjni koledzy, na niego wskazujący w ankietowych badaniach w ramach PO.

Bratobójcza wojna

Prawybory mają jeszcze inne, doniosłe znaczenie. Stały się już faktem i jeśli wszystko potoczy się zgodnie z założeniami, to głosowanie członków partii zdecyduje o wyborze kandydata do wyborów prezydenckich. Będzie to precedens w polskiej polityce. Już teraz rywalizacja dwóch wpływowych członków partii uruchomić musiała różne nastawienia, zaktywizować zwolenników, otwartą konfrontację ludzi i poglądów, bez względu na to, że zapewne o dość ograniczonym charakterze. Mimo to z pewnością mamy przy tym próbę nowego zarządzania partią – jej przywódca Donald Tusk tym samym zdecydowała się na nowy sposób i ujawniania, i rozwiązywania – choćby częściowego – partyjnych rozbieżności i konfliktów. Partia podzielona na zwolenników jednego bądź drugiego kandydata będzie musiała znaleźć po wyborach sposób na swą ponowną integrację.

Jak wiemy, prawybory partyjne, które są zresztą amerykańską tradycją, wywołały w ostatniej kampanii USA zgoła bratobójczą wojnę wśród demokratów. Efekt powinien być także lekcją dla polskich polityków: po wygranej Obamy jego przegrana przeciwniczka została sekretarzem stanu, w praktyce najważniejszym po prezydencie członkiem amerykańskiego rządu. Wygląda na to, że Tusk postanowił spróbować eksperymentu we własnej partii, który może ją w przyszłości doprowadzić do nabycia umiejętności politycznych takich, jaką mają doświadczeni politycy USA, czy innych, „starych” demokracji. I to być może najważniejszy aspekt prawyborów w Platformie – aspekt, który ważny jest także dla nas jako obywateli – wyborców.

Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego