Można to łączyć z ogólną zmianą stylu sprawowania władzy - uśmiech zamiast grymasu obrzydzenia, otwartość w miejsce nieufności, szukanie porozumienia zamiast polowania na konflikty - charakterystyczną dla PO i jej premiera. Treść nowej polityce nadają dwa istotne składniki. Jeden dotyczy metody działań międzypaństwowych, drugi - nastawienia wobec kluczowego sąsiada.
Zasadę sobkostwa zmieniliśmy na zasadę zespołowości, zaś od obsesyjnej i bezmyślnej postawy antyniemieckiej przeszliśmy do wykorzystywania zbieżności interesów i poglądów. Uderzające jest, że obie te zmiany powinny być czymś oczywistym. Można by je nawet określić, podobnie jak wiele innych posunięć rządu Tuska, mianem powrotu do normalności.
Nikt Polsce nie kazał wchodzić do NATO i Unii Europejskiej. Skoro weszliśmy, trzeba sobie uświadomić, że staliśmy się członkami zespołów - i wszystkie podejmowane decyzje powinniśmy oceniać pod kątem widzenia dobra wspólnoty. Zawodnik wstępujący do klubowej drużyny ma grać nie dla własnego popisywania się, ale tak, by jego drużyna zwyciężała. Jeżeli będzie grał pod siebie, niech się nie dziwi niechęci innych - i niech się spodziewa wywalenia. Ani Polacy, ani Francuzi, ani Niemcy nie mają dla siebie nic do załatwienia w Afganistanie: jesteśmy tam dla dobra Sojuszu. Tak samo jest w Czadzie, gdzie jesteśmy zaangażowani jako członkowie UE. Ale właśnie ze zrozumieniem reguł skutecznego postępowania w obrębie Unii poprzednie rządy miały ogromne trudności. Najśmielsze pomysły nie sięgały dalej niż współdziałanie z Anglikami przeciw Francji i Niemcom, z Czechami przeciw prolizbońskiej większości albo - co groteskowe - z Paryżem przeciw Berlinowi.
Unia Europejska jest dobrym przykładem "struktur sieciowych", których funkcjonowanie od lat usiłuje nam wyjaśnić Jadwiga Staniszkis. Niestety, czyni to w swoim języku abstrakcyjnej poezji analitycznej - nie każdy polityk chce i potrafi tę poezję zrozumieć. Tłumacząc na prostą polszczyznę: we współczesnych stosunkach międzynarodowych przeważają powiązania "sieciowe". Nie na kształt hierarchicznej piramidy, ale na kształt pajęczyny rozsnuwanej przez wiele pająków naraz. Nad rynkami finansowymi nie panuje już od dawna żaden ośrodek. Gospodarka uległa globalizacji.
Zagrożenia są wielostronne, zabezpieczenia także. Potężna sieć samopomocowa, którą stworzyły instytucje Unii Europejskiej, nie podlega żadnemu centrum: osławiona Bruksela to centrala informatyczna, ośrodek wykonawczy, do którego dyrektywy płyną wieloma kanałami, także z Warszawy (która nie jest tego świadoma). "Bruksela" to splot powiązań, a nie źródło władzy. Aby mieć wpływ na treść decyzji i sposób ich egzekwowania, trzeba utrzymywać jak najwięcej kontaktów horyzontalnych: wymieniać informacje, poznawać potrzeby i możliwości, określać wspólne potrzeby i cele, zyskiwać wzajemne zaufanie. Nie są to gry o sumach zerowych, w których dla sukcesu jednych konieczna jest przegrana innych. Nie jest to darwinowska walka o byt, w której wygrywają najsilniejsi. Fundamentem nie jest konkurencja, ale kooperacja.
Wszystko to okazywało się niepojęte dla rządów PiS, który widzi świat w leninowskich kategoriach "kto kogo". Z okazji upłynięcia połowy kadencji prezydenta Kaczyńskiego usłyszeliśmy pochwały jego polityki zagranicznej. Do jego osiągnięć zaliczył np. Piotr Gabryel ("Rzeczpospolita", 22 czerwca) to, że stosunki RP z Unią Europejską stały się partnerskie. Najwidoczniej komentator uważa partnerstwo za skłonność do zajmowania innego stanowiska niż pozostałych 26 członków UE i stosowania weta lub grożenia nim: tak było parę razy za premierostwa brata prezydenta. Z inicjatywami nawet sensownymi - jak wypracowanie wspólnej polityki energetycznej - występowaliśmy zawsze sami, nie dbając o niczyje poparcie.
Od tej tradycji rząd Tuska odchodzi konsekwentnie, chociaż bez ostentacji. I podejmuje działania zbiorowe nie tylko w strukturach ogólnounijnych, ale przede wszystkim w różnych mniejszych zespołach: to jest typowe dla kultury politycznej Unii. A więc w ramach Grupy Wyszehradzkiej, Rady Współpracy Państw Bałtyckich (należy do niej 11 państw, a teraz chce - rzecz znamienna! - dołączyć Francja, chociaż dość odległa od Bałtyku chce być nad nim obecna) czy Grupy Przyjaciół Gruzji. Popieramy Partnerstwo Śródziemnomorskie i Wymiar Północny. Trójkąt Weimarski jest nieco zaniedbany, ale to z powodu ociągania się przez Pałac Prezydencki.
A przede wszystkim zgłosiliśmy propozycję, której przyjęcie jest największym po roku 1989 osiągnięciem dyplomacji polskiej: Partnerstwo Wschodnie. Zgłosiliśmy ją nie sami, ale razem ze Szwecją - co już samo w sobie było sukcesem. Szwecja bowiem jest państwem o wyjątkowym prestiżu, właśnie przez swe doświadczenie w działaniach międzynarodowych. Jest neutralna. Nie ma reputacji kraju wojowniczego ani antyrosyjskiego.
Carl Bildt, szwedzki minister spraw zagranicznych i były premier, a także wypróbowany przyjaciel NSZZ "Solidarność" w ciężkich czasach związku, jest politykiem znanym i szanowanym w skali światowej. I oto Bildt razem z Radosławem Sikorskim zgłosili projekt programu, który ma dopomóc państwom byłego ZSRR (poza Rosją) w ich dążeniu do wypełniania europejskich norm życia zbiorowego. Propozycja została szybko poparta m.in. przez Niemcy, a następnie przyjęta przez całą Unię Europejską. W ten sposób udało się nam nareszcie przejść w polityce wschodniej od jednostronnych deklaracji i zaklęć do realnych zespołowych działań, które nie tylko otwierają nowe możliwości na wschodzie, ale przyczynią się do integracji politycznej UE. Jestem przekonany, że Donald Tusk może sobie powiedzieć, że już dlatego warto było zostać premierem.
Formuła Wschodniego Partnerstwa jest na tyle elastyczna i pojemna, że może objąć zarówno państwa, które deklarują chęć integracji ze strukturami zachodnimi, jak i Białoruś, która dotychczas odrzucała wszystkie formy współpracy. Rząd RP postanowił namawiać Unię do odstąpienia od taktyki twardych sankcji wobec Mińska i spróbować mieszanki presji z dialogiem. Spotkało się to ze strony PiS z potępieniem - jako ustępstwo wobec dyktatora. Nie słyszałem o żadnych deklaracjach wyrzeczenia się zasad, zmiana wszak ma na celu umożliwienie skuteczności. Polska nie rozporządza wobec Łukaszenki praktycznie żadnymi narzędziami nacisku, m.in. musi pamiętać o parusettysięcznej polskiej mniejszości na Białorusi, która jest zbiorowym zakładnikiem. Możliwości Unii też są ograniczone. Obecna debata przypomina późne lata 70. i spór o ocenę porozumień helsińskich: jedni widzieli w nich tylko ustępstwo wobec komunistów - inni, w tym przytłaczająca większość uczestników niezależnych ruchów w Polsce, które niebawem zaowocowały "Solidarnością", widziała w nich szansę na rozszerzenie pola swobód obywatelskich. Warto wspomnieć też, że zawarcie porozumień popierała Stolica Apostolska…
Zespołowość jako zasada oznacza także umiar w przypisywaniu sobie ważności. Rządy SLD i PiS podobne były do siebie w narodowej zarozumiałości. Widziano Polskę jako ważnego gracza na arenie międzynarodowej - to był jeden z motywów włączenia się w awanturę iracką. Zwłaszcza dla USA byliśmy podobno strategicznym sojusznikiem. I dziś słyszę z ust rzecznika prezydenta biadanie, że oto Barack Obama do Polski się nie wybiera, a więc że "wypadliśmy z grupy sojuszników".
Warto przypomnieć, że Polska jest sojusznikiem Stanów Zjednoczonych li tylko jako sygnatariusz Traktatu Północnoatlantyckiego. Odmiennie niż Wielka Brytania, Niemcy czy Włochy nie mamy osobnych umów sojuszniczych z USA. Rząd PiS widocznie liczył na to, że zgoda na budowę w Polsce tarczy antyrakietowej doprowadzi do formalnego wzmocnienia gwarancji NATO-wskich przez sam Waszyngton. Ale ile razy była mowa o gwarancjach - Condoleezza Rice odsyłała do art. 5 Traktatu, sygnalizując, że Amerykanie nie mają zamiaru wyjść poza tę formułę. A co do Obamy - nie leci też do Włoch, choć jest to prawdziwy sojusznik Waszyngtonu, z wielkimi bazami. W Europie dla Amerykanów liczą się przede wszystkim Niemcy, a potem Wielka Brytania i Francja. Może kiedyś się to zmieni, jeżeli potrafimy wykorzystać Wschodnie Partnerstwo i zmienimy kształt Unii.
Wykazywane przez rząd Tuska zrozumienie potrzeby włączania się w akcje zespołowe i powiązania sieciowe oznacza wyjście z archaicznego zaścianka. Drugie ważne osiągnięcie tego rządu to porzucenie antyniemieckiej obsesji poprzedników. RFN to nasz najważniejszy gospodarczo i politycznie sąsiad, najbardziej spolegliwy rzecznik Polski na arenie międzynarodowej. W roku 1991 ówczesny niemiecki minister obrony Volker Ruehe wystąpił z inicjatywą przyjęcia Polski do NATO - 7 lat wcześniej, niż przekonaliśmy do tego USA! Polskie i niemieckie interesy polityczne i obronne w dużej mierze nakładają się na siebie. Żadna europejska polityka wschodnia bez udziału RFN nie jest możliwa. Ze strony RFN nic nam nie grozi. Żaden poważny niemiecki polityk czy działacz nie kwestionuje niemieckich win wojennych - żaden nie wysuwa wobec Polski roszczeń. Niemcy są konsekwentnymi zwolennikami pogłębiania integracji europejskiej, co służy i polskim interesom. Im ściślejsza wspólnota i im głębiej Niemcy są w nią wtopione, tym lepiej dla wszystkich, bo Unia staje się silniejsza - a zdolność Niemiec do prowadzenia odrębnej, sprzecznej z interesami innych państw polityki jeszcze bardziej ograniczona.
Oczywiście, są między nami różnice (podobnie jak między Polską i Stanami Zjednoczonymi, które nie chcą podpisać konwencji w Kyoto ani uznać uprawnień Międzynarodowego Trybunału Karnego). Ale spór o gazociąg podbałtycki lepiej jest rozważać na płaszczyźnie europejskiej, a nie w bilateralnych utarczkach polsko-niemieckich. Różnice w stosunku do przeszłości były też sztucznie rozdmuchiwane do granic absurdu, jak owo twierdzenie Jarosława Kaczyńskiego, że gdyby nie było II wojny światowej, Polska liczyłaby 65 mln ludności. No tak, ale Niemców byłoby dobrze ponad sto milionów i siedzieliby w Królewcu, Szczecinie i Wrocławiu. Wspominaniu przeszłości przez niemieckich wypędzonych nie należy się dziwić. My też nie zamierzamy odebrać Litwinom Wilna, a Ukraińcom Lwowa, ale kultura polska, z której wytnie się pamięć o tych miastach, będzie kaleka.
Istotą sprawy jest nakierowanie całej polityki zagranicznej na osiąganie przyszłych celów, zaspokajanie przyszłych potrzeb, ograniczanie przyszłych zagrożeń. Dobre stosunki między Angelą Merkel a Tuskiem są tym ważniejsze, że wyszukiwanie okazji do sporów z Niemcami psuło nie tylko stosunki Polski z zachodnim sąsiadem, ale budziło zdumienie na całym Zachodzie. Inne państwa UE i Stany Zjednoczone dobrze wiedzą, że RFN była tradycyjnie naszym najbardziej spolegliwym sprzymierzeńcem. Rząd RP szukający zwady z kluczowym i przyjaznym państwem kontynentu zachowywał się irracjonalnie i szybko zyskał opinię awanturniczych nacjonalistów. Prasa niemiecka była - wbrew temu, co głosili propagandziści PiS - wyjątkowo wstrzemięźliwa w krytykowaniu braci Kaczyńskich. Naprawdę ostre słowa można było wyczytać po angielsku, holendersku czy włosku.
Na szczęście Polacy okazali się dosyć nieczuli na antyeuropejską i antyniemiecką demagogię. Można powiedzieć, że w sprawach międzynarodowych rząd Tuska uprawia oświecony populizm: porusza się w kierunkach zgodnych z opiniami większości społeczeństwa. Odejście od politycznego darwinizmu PiS przyszło w samą porę: widać na horyzoncie wiele burz i mgieł, którym lepiej jest stawiać czoła, płynąc w eskadrze. Np. osławiona suwerenność gazowa to już zadanie z historii (nawet USA nie są dziś suwerenne, jeśli chodzi o nośniki energii) - teraz musimy myśleć o szybkim utworzeniu zintegrowanego europejskiego rynku energetycznego.
Niestety, na naszym szlaku wyrosła nagle rafa. Irlandzki ogon zamachał europejskim psem: antyrządowe nastroje kilkudziesięciu tysięcy głosujących (skądinąd zwolenników integracji!) zablokowało wolę pół miliarda ludności UE. Część Irlandczyków chciała zagrać swojemu rządowi na nosie - kosztem całej Europy. To nie pokaz demokracji, ale kpiny z jej procedur.
Do tego smutnego widowiska dołącza, sprzecznie z wolą naszego parlamentu i większości Polaków, prezydent RP. Odmiennie niż przytłaczająca większość przywódców Unii głosi martwość traktatu lizbońskiego. Absurdalnie uzależnia NASZĄ decyzję od decyzji Irlandczyków: dlaczego to my mamy działać pod ich wpływem, a nie odwrotnie? Oni, neutralni, siedzą sobie w zacisznym zakątku Unii i NATO - my jesteśmy na eksponowanym skraju. Prezydent RP utrudnia powstanie wspólnej polityki zagranicznej i obronnej, dalsze rozszerzenie Unii, a także rozwój Wschodniego Partnerstwa. Wywołuje widmo Polski antyeuropejskiej i nieprzewidywalnej. Trwoni zaufanie do Rzeczypospolitej jako państwa dotrzymującego zapowiedzi.
Jako dodatkowy materiał do rozmyślań zalecam Panom Braciom wydaną w ubiegłym roku książkę światowej renomy polskiego socjologa Piotra Sztompki: "Zaufanie - fundament społeczeństwa". Warto, by to podstawowe pojęcie trafiło także do kategorii myślowych PiS.