Przede wszystkim jednak PO-PiS przez cały ten czas zajmuje całą scenę partyjną, bo lewica po nokaucie w 2005 r. wciąż nie wstała z desek, nawet nie widać drogi, która pozwoliłaby jej ożyć. Napieralski jest mimo młodego wieku politykiem mniej rozwojowym nawet od Kwaśniewskiego, Millera, Oleksego czy Cimoszewicza. Unia Wolności w jej rozmaitych wcieleniach także jest martwa, a nawet więcej, przebita osinowym kołkiem, którego nikt nie potrafi z jej piersi wyciągnąć. O alternatywie w postaci "Konserwatystów XXI wieku" nie wspomnę przez litość, a także z tego powodu, że XXI wiek jeszcze się nie skończył, więc wciąż mają szansę.

Reklama

Nieuleczalne marzenie o jednopartyjności

Oczywiście PO-PiS rządzący Polską od trzech lat nie ma nic wspólnego z tym PO-PiS, o którym wielu centroprawicowych wyborców marzyło, zdolnym do przebudowy państwa, sumującym siłę swoich elektoratów w celu przeprowadzenia koniecznych instytucjonalnych, politycznych i gospodarczych reform. Jest to PO-PiS, w którym obie strony nie potrafią być dla siebie koalicjantami - wiara w koalicję PO-PiS istotnie była kompromitującą mnie naiwnością - ale też nie chcą być dla siebie poważną władzą i opozycją, myślącymi o jakości swojej alternance, o trwałości polskiego systemu partyjnego na wiele lat naprzód, tak jak myślą Republikanie i Demokraci czy labourzyści i torysi. Ludzie z PO nieustannie opowiadają dziennikarzom na offie, jakim to prezydent RP jest alkoholikiem i nieudacznikiem. Z kolei PiS-owskie otoczenie prezydenta bez przerwy poszczekuje na Tuska i Sikorskiego, bo mówić nie za bardzo potrafi. Żeby się o tym przekonać, nie trzeba docierać do tajnych SMS-ów, jakie PR-owcy obu partii rozsyłają co rano do swoich posłów i senatorów. To wszystko widać przecież gołym okiem.

Kiedy pytałem przed dwoma laty rządzących wówczas liderów PiS, jak ucywilizować wojnę PO-PiS, by nie niszczyła państwa, by powrócił minimalny choćby konsensus w polityce zagranicznej - nieodmiennie słyszałem: "Musimy wygrać jeszcze jedne wybory, a problem przestanie istnieć, bo PO się rozleci". Kiedy dzisiaj rozmawia się z liderami PO, pytając o to samo - o odpowiedzialność za dwubiegunową scenę partyjną, za jej oddziaływanie na państwo, na naszą politykę zagraniczną - słyszy się to samo: "Jak PiS przegra kolejne wybory, to się rozpadnie albo zmieni przywództwo i problem, o który pan pyta, przestanie istnieć".

Reklama

Obie strony uważają, że tak zachowuje się w dzisiejszym demokratycznym świecie każda władza i opozycja. Zdzisław Krasnodębski uspokaja zapewne Lecha Kaczyńskiego, że takie są naturalne wymagania politycznego konfliktu wedle teorii polityczności Carla Schmitta. A Lech Kaczyński mu wierzy, w końcu Krasnodębski jest intelektualnym autorytetem. Nie wiem, jakich intelektualnych argumentów używa się po stronie PO, prawdopodobnie z porządku PR, bo istotnie, każde zaostrzenie wizerunkowego konfliktu pomiędzy smutnym prezydentem a optymistycznym premierem, pomiędzy kiepsko sobie wizerunkowo radzącą Anną Fotygą a błyskotliwym Radosławem Sikorskim podnosi natychmiast notowania Platformy, podczas gdy dłuższe okresy wyciszenia demobilizują młodych i starych wykształciuchów.

A jednak ta sytuacja normalna wcale nie jest. Wyobraźmy sobie, że pytamy czołowego polityka Partii Republikańskiej w USA, jak wyobraża sobie rozsądne ułożenie stosunków z Demokratami w Kongresie i Senacie, by przepchnąć najważniejsze kwestie związane z polityką obronną - i słyszymy w odpowiedzi: "Jak Demokraci przegrają jeszcze jedne wybory, to na pewno się rozlecą i problem przestanie istnieć". Wyobraźmy sobie, że na analogiczne pytanie lider Partii Pracy odpowiada: "Jeszcze jedne wygrane dla nas wybory, a torysi się rozpadną, więc po co wypracowywać z nimi jakiś konsensus w polityce zagranicznej". To by tam była kompromitacja i wielka głupota. W Polsce jest to norma.

Ponieważ oskarżenia o to, że Kaczyńscy kompromitują Polskę w Europie, oraz oskarżenia o to, że Tusk i Sikorski sprzedają Polskę Niemcom i Rosji, należą do najefektywniejszych zabiegów wizerunkowych, nie przypadkiem uprzywilejowanym polem polskiej antypolityki stał się obszar polityki zagranicznej. Stał się w 2005 r. i pozostaje do dziś. Dla wyborcy PO Kaczyńscy są kompromitacją, bo politykę wobec USA uprawiają nieudolnie i na kolanach. Dla wyborcy PiS Platforma to po prostu Targowica, a może nawet jeszcze gorzej, bo w końcu Targowica wybrała sobie Rosję za patrona, a PO - jeśli wierzyć kolejnym deklaracjom Jarosława Kaczyńskiego - upodobała sobie raczej pakt Ribbentropp-Mołotow: robi wszystko, żeby sprzedać nas i Niemcom, i Rosjanom. Z braku Ribbentroppa i Mołotowa Tusk i Sikorski płaszczą się przed Brukselą gotowi zdradzić naszych kluczowych sojuszników w Europie, którymi nie są już Angela Merkel czy nawet Nicolas Sarkozy, ale eurosceptyczni Irlandczycy i coraz bardziej zwariowany Vaclav Klaus, który dzisiaj przypomina już raczej Janusza Korwin-Mikkego niż dawnego trzeźwego realistę bez trudu ogrywającego Havla.

Reklama

Po lepszej stronie Jałty

Polska polityka zagraniczna po roku 1989 zawsze miała cel, który się zresztą nie zmienił: wyjść ze specyficznej postsowieckiej i postkomunistycznej strefy buforowej i znaleźć się w politycznych, gospodarczych i obronnych strukturach Zachodu. A właściwie nie tylko się w nich znaleźć - znaleźć się w nich jak najgłębiej, jak najbliżej ich rdzenia, tak aby w przypadku jakiegoś poważnego kryzysu nie okazało się, że Polska jest członkiem UE czy członkiem NATO drugiej kategorii. Że jesteśmy jedynie wschodnią rubieżą Zachodu, którą można łatwo sprzedać, żeby centrum pozostało bez szwanku. Od 1989 r. zależało nam na tym, aby Gdańsk przestał być w wyobraźni Amerykanów czy zachodnich Europejczyków odległym egzotycznym miejscem, za które nie warto umierać. Żeby stał się jednym z punktów orientacyjnych Zachodu istniejącym w umyśle zachodnich elit politycznych i opiniotwórczych na tych samych prawach - do obrony i solidarności - co Paryż, Berlin czy Bruksela. Bo w oczach realisty świat niestety zawsze będzie podzielony i chodzi o to, żeby zawsze znaleźć się po lepszej stronie Jałty, po zachodniej stronie Muru. Nawet w kontekście tego strategicznego celu wcale nie należy odgrywać rytualnej antyrosyjskości. Przeciwnie, należy jej unikać, uważając każde spotkanie z Putinem czy Miedwiediewem, każdą handlową, kulturalną czy wizową umowę dwustronną za wielki polityczny sukces. Bo pozwala to podróżować do woli na Zachód przy minimalizacji ceny płaconej na Wschodzie.

Realizacja tego podstawowego i wciąż aktualnego celu polskiej polityki dokonuje się na dwóch ścieżkach - na ścieżce europejskiej i atlantyckiej. Na pierwszej partnerem, obszarem działania i horyzontem jest silna zintegrowana Unia Europejska. Na drugiej - NATO i USA. Cel polskiej polityki w obu tych wymiarach, europejskim i atlantyckim, wciąż nie został do końca zrealizowany. W wymiarze europejskim Polska nie może oczywiście przesądzić o tym, czy integracja europejska się uda, ani jak szybko będzie zachodzić. Ale możemy i musimy zrobić jedno: dbać o ulokowanie naszego kraju w centrum tego procesu. Tymczasem po ratyfikacji traktatu lizbońskiego przez Belgię już 22 kraje z 27 znalazły się w obozie państw, którym zależy na integracji i wzmocnieniu UE, a nie na jej osłabieniu i blokowaniu. A Polska ciągle pozostaje na zewnątrz. Dzisiaj jesteśmy jednym z pięciu krajów, które traktatu jeszcze nie ratyfikowały. Koncepcja Kaczyńskich, żeby Polska pozostała na zewnątrz jako jeden z dwóch krajów - obok Irlandii - czekając na ewentualną zmianę decyzji przez Irlandczyków, jest karygodnym błędem. Zrozumiałym na planie wewnątrzpolskiej strategii odróżniania się od "brukselskiej targowicy z PO", ale sprzecznym z podstawowym celem polskiej polityki, którym wciąż pozostaje wprowadzanie Polski do centrum zachodnich instytucji politycznych, gospodarczych i obronnych. Polityczny pomysł Kaczyńskich pozbawia nas także ostatnich ważnych sojuszników w Unii Europejskiej - o czym ostatnio przekonaliśmy się przy okazji wystąpienia Sarkozy’ego w europarlamencie.

Polacy od tego głupieją

Polska może się znaleźć w zewnętrznym kręgu Unii Europejskiej, na poboczu integracji. Może też pozostać w zewnętrznym kręgu obronnych instytucji Zachodu: bez znaczących baz i instalacji natowskich czy amerykańskich. A Polacy nawet się nie dowiedzą, że to wszystko nie są wielkie polityczne sukcesy naszego kraju na arenie międzynarodowej, ale przeciwnie, porażki.

Będą się dowiadywać od naszych partyjnych przywódców o wielkim sukcesie PO-PiS. Bo elektorat PiS zostanie poczęstowany przez Jarosława Kaczyńskiego - przy entuzjazmie Radia Maryja i własnych eurosceptyków - tezami o uchronieniu Polski przed niemiecką dominacją w Unii czy przed gejowskim i lewackim niebezpieczeństwem, które emanuje z traktatu lizbońskiego. W PiS wygra nie logika politycznej racjonalności, która kiedyś kazała uważać Kaczyńskim wynegocjowanie traktatu lizbońskiego za swój główny sukces polityczny, ale logika niesławnego orędzia prezydenckiego z mapą Rzeszy i gejowskim małżeństwem w tle. W ten sposób największa klęska polskiej polityki zagranicznej dla bardziej konserwatywnej części polskiego społeczeństwa stanie się gigantycznym sukcesem, obronieniem polskiej suwerenności, polskiego stylu życia, tożsamości, religijności, tradycji... Jarosław Kaczyński nie zawaha się przed użyciem takiego języka, nawet jeśli sam w niego nie wierzy. Bardziej racjonalny stanie się dopiero wówczas, kiedy odzyska fotel premiera.

Jeśli z kolei fiaskiem zakończą się rokowania z Amerykanami w sprawie tarczy i mających ją osłaniać Patriotów, jeśli Polska pozostanie bez istotnych amerykańskich lub natowskich instalacji obronnych czy stacjonujących tutaj zachodnich żołnierzy, jeśli nadal będziemy państwem NATO drugiej kategorii, które może zostać poświęcone jak byle pionek w przypadku globalnego kryzysu, jeśli najważniejszą formą natowskiej obecności w Polsce będzie centrum szkolenia NATO w Bydgoszczy, bo prawdziwe instalacje NATO pozostaną w Niemczech - to inna część polskiego społeczeństwa, ta bardziej optymistyczna, młodsza i lepiej wykształcona, nawet się nie dowie się, że to jest porażka, a nie sukces polskiej polityki. Elektorat PO zostanie poczęstowany tezą - już jest częstowany - że w przeciwieństwie do PiS, które prowadziło rokowania z USA na klęczkach, PO potrafiła dać Amerykańcom do wiwatu, przycisnąć ich do muru, odprawić z kwitkiem.

Żeby nie było wątpliwości, nie tylko PO-PiS popełnia tu błędy i nie na wszystko ma wpływ. Główne państwa UE - Francja czy Niemcy - potrafią się czasem zachować obcesowo, imperialnie i głupio. Jeszcze głupiej potrafią się zachowywać Amerykanie, którzy wciąż uważają się za globalnych nadludzi, nawet dziś, kiedy chwieją się na nogach i stoją przed koniecznością przeformułowania zarówno swojej polityki zagranicznej, jak i gospodarczej. I to Amerykanie, a nie Polacy doprowadzili do obecnego impasu w rokowaniach dotyczących tarczy. Ale nie zmienia to faktu, że strategicznym celem polskiej polityki zagranicznej pozostaje ulokowanie Polski w rdzeniu Unii, w głównym nurcie procesu integracji, a także obecność Polski w wewnętrznym kręgu zachodnich instytucji obronnych, z bazami NATO i bazami amerykańskimi na swoim terytorium. Takimi, jakie mają Niemcy czy Włosi (gdzie niedawno lewicowy premier Prodi pacyfikował opór własnych Napieralskich, żeby ratyfikować w parlamencie umowę przedłużającą obecność, a nawet rozbudowę wielkiej amerykańskiej bazy).

Wymagania partyjnego PR w wojnie PiS-PO nie tylko niszczą konsensus w polskiej polityce zagranicznej, ale jeszcze gorzej - ogłupiają Polaków. Partie w Polsce zmieniają się jak moda damska w Paryżu, podczas gdy polityczna edukacja polskiej opinii publicznej jest wartością ponadpartyjną, państwową. Jeśli PO i PiS, schodząc kiedyś ze sceny, pozostawią po sobie "stary ciemnogród" przekonany, że Polska świetnie da sobie radę bez Brukseli, i "młodych wykształciuchów" przekonanych, że jesteśmy bezpieczniejsi bez natowskich i amerykańskich instalacji wojskowych - będzie to historyczna kompromitacja Kaczyńskich i Tuska. Na jej tle trzeba będzie docenić zalety Mazowieckiego, Geremka, a nawet Kwaśniewskiego, Millera czy Cimoszewicza - bo ci trzej ostatni akurat w kwestiach atlantyckich zachowywali się bardziej odpowiedzialnie niż pajacujący Napieralski.