Nagłe wyrzucenie ze strefy komfortu to bolesna sprawa zwłaszcza, gdy może zakończyć się zgonem. Wiele na ten temat mogliby opowiedzieć pruscy żołnierzy, tak hołubieni przez Fryderyka Wilhelma I. Król Prus wprawdzie uwielbiał ich musztrować i od czasu do czasu batożyć, jednak przez 27 lat swych rządów nie posłał na żadną, krwawą bitwę. Wojen nie znosił, w odwrotności do swych wojaków, którzy stali się jego ukochanymi maskotkami. Ci natomiast wiedzieli, że jeśli będą słuchać rozkazów i ładnie maszerować, to Fryderyk Wilhelm zagwarantuje im bezpieczne życie.

Reklama

Aż stary król umarł i jego miejsce zajął młody, interesujący się sztuką oraz filozofią Fryderyk II. Po czym ów delikatny myśliciel wszczął wojny ze wszystkimi sąsiadami, żeby uczynić z Prus mocarstwo. Po pierwszej bitwie pod Małujowicami żołnierze ze zdziwieniem zauważyli śmierć prawie 5 tys. kolegów. A potem było jeszcze krwawiej. Tymczasem król ani nie był dla nich milszy, ani nawet nie doceniał ofiarności. Gdy w bitwie pod Kolinem zaczęli rejterować z pola walki, Fryderyk II poczęstował ich okrzykiem „Naprzód (tu padło bardzo brzydkie określenie pod ich adresem). Czy chcecie żyć wiecznie?”.

Sentencja Starego Fryca przeszła do historii wojskowości. Uwielbiali jej używać przed wydaniem komendy do natarcia sierżanci i kaprale z przeróżnych armii. Złośliwie pytając zestrachanych poborowych: „Myśleliście, że będziecie żyć wiecznie?”. Tak czerpiąc wiele satysfakcji z momentu, gdy widzieli, jak do ich podkomendnych dociera, iż przekonanie o niezmienności czegokolwiek, to jedno z największych ludzkich złudzeń. Bo gwarantowany jest tylko koniec. O czym jednak myśli się najmniej chętnie, a przeważnie w ogóle nie myśli. Aż wreszcie zjawia się jakiś Stary Fryc i likwiduje to, co w nowoczesnym języku zyskało miano – strefy komfortu. W naszych czasach zdarzyło się przypadkiem, że jego rolę wziął na siebie koronawirus.

Pierwszą reakcją po zniknięciu strefy komfortu zawsze jest zdziwienie. Pół roku temu najpierw Włosi, potem Hiszpanie, Holendrzy, Francuzi, Anglicy, etc. byli niepomiernie zdziwieni, że na początku XXI w. może błyskawicznie rozpowszechniać się w Europie choroba zdolna zabić każdego dnia tysiące ludzi. Co więcej, nowoczesna medycyna okazuje wobec niej swą bezsilność.

Pół roku później jesteśmy oszołomieni tym, że w Polsce wydarza się dokładnie to samo, co na Zachodzie. Acz przecież nie było żadnej racjonalnej przesłanki dającej gwarancję, iż nic takiego nie nastąpi. Racjonalność skutecznie wyparła rządowa propaganda sukcesu, mówiąca: „epidemia jest pod kontrolą i się cofa”, a także powszechne przekonanie obywateli, że jakoś to będzie. Dopiero teraz, gdy liczba umierających dziennie na COVID-19 przekracza symboliczne sto osób, następuje przykra konstatacja, jak mało zrobiono, by przygotować kraj do jesiennej fali zachorowań. Choć wszyscy wirusolodzy zgodnym chórem mówili o jej nieuchronności.

Reklama

To powszechne zdziwienie i tak nie jest równie dogłębne, jak łatwa do zauważenia konsternacja rządzących. Ci rzeczywiście przypominają coraz bardziej pruskich żołnierzy w momencie, kiedy Stary Fryc poczęstował ich sakramentalnym pytaniem o wieczność. W nowszej wersji brzmi ono: „Naprawdę myśleliście, że będziecie zawsze rządzić w czasach prosperity?”. Ewentualnie: „Czy nadal myślicie, że będziecie rządzić wiecznie?”.

Na razie widać, jak trudno jest się im pożegnać się ze strefą komfortu, wynikającą ze szczerego przeświadczenia, iż odpowiedź na powyższe pytania brzmi: „oczywiście, że wiecznie”.

Wicepremier Jacek „wybory na pewno odbędą się 10 maja” Sasin w piątkowym programie Polsat News skarżył się, jak bardzo bolał go w ostatnich dniach masowy hejt, którego doświadczył. Jego niepomierne zdziwienie wynika z faktu, że gdy próbował troszeczkę poszczuć opinię publiczną na lekarzy, to ta zareagowała zupełnie inaczej niż trzy lata temu.

Wówczas strajkujących rezydentów można było pomawiać o wszelkie zło. Publika łykała to bez popitki. Dziś ledwie padły trzy zdania napomnienia wobec lekarzy z zastrzeżeniem, iż nie cały personel medyczny jest taki okropny, a lud od razu się wścieka. Zdziwionemu już po raz trzeci w tym roku (pierwszy raz w maju, bo nie było wyborów, a drugi raz w czerwcu, że na Górnym Śląsku wydobywa się węgiel) wicepremierowi nadal nie udaje się zauważyć, jak czasy się zmieniły. Z tygodnia na tydzień życie dziesiątków, a może i setek tysięcy Polaków, zależeć będzie od ofiarności personelu medycznego. Wątpliwe, żeby wówczas ktokolwiek z chorych liczył, że z pomocą przyjdzie mu nie lekarz, lecz wiecznie zdziwiony wicepremier.

Rachunek prawdopodobieństwa typuje do grona niezmiernie zdziwionych także nieco anonimową posłankę PiS prof. Józefę Hrynkiewicz. W końcu trudno przypuszczać, iż na serio w 2017 r. chciała pozbyć się z Polski całego, młodego personelu medycznego. Gdy rezydenci protestowali pod hasłem, że bez godziwych płac i warunków pracy emigrują, pani profesor podsumowała to na Sali sejmowej okrzykiem: „Niech jadą!”. Taki niewinny żarcik, a oni tymczasem wyjechali. Pacjenci na przepełnionych oddziałach reanimacyjnych, walczący o kolejny oddech, zapewnie zatęsknią za nimi. Oby nie pani profesor.

O zdziwieniu obecnego ministra zdrowia może miłosiernie nie wspominać. Możliwe, iż sam nie wierzył w strategię walki z epidemią, jaką naprędce przygotował. Bo coś trzeba było pokazać mediom. Jej słaby punkt polegał na tym, że koronawirus zaskoczył Adama Niedzielskiego z łatwością, z jaką przenosi się między ludźmi. Zresztą poprzedniego ministra zdrowia też zaskoczył. O czym obecnie przekonuje się on na własnej skórze. Podobnie jak Przemysław Czarnek. Jego z kolei dopiero czeka cała seria przykrych niespodzianek. Na ministra edukacji i nauki awansował po to, żeby zgodnie z kolejnym, napoleońskim planem Naczelnika naszego kraju, przelicytować Zbigniewa Ziobro i jego stronnictwo w walce ideowej z LGBT.

Na LGBT minister Czarnek zna się znakomicie, w odwrotności do szkolnictwa. Tymczasem zapowiada się, że po rekonwalescencji zastanie placówki edukacyjne nie tylko opróżnione z „tęczowej zarazy”, ale też wszystkich uczniów. Co może oznaczać rozstanie z ukochaną tematyką, dzięki której zrobił błyskotliwą karierę polityczną. Zastąpi ją przykra konieczność dokształcenia w dziedzinie zarządzania kryzysowego. To niestety wymaga czegoś więcej niż tylko talentu do wygłaszania tych samych komunałów. A przy okazji na ministra czeka też jeszcze jedno malutkie zdziwienie. Za sprawą już zapomnianej reformy Anny Zalewskiej w szkołach średnich stłoczono dwa roczniki. Liczne eksperymenty na szczurach dowiodły, że im więcej ich upchnąć do jednej klatki, tym szybciej się zarażają. To każe przypuszczać, iż próby kontynuowania stacjonarnych zajęć w zreformowanych liceach jeszcze długo przyniosą dokładnie taki sam efekt. Jak sobie z tym radzić, poprzedni minister od edukacji nawet nie próbował wymyślić, bo po co narażać się na rozczarowania.

W tym rankingu polityków zdziwionych epidemią nie można pominąć premiera. Przy czym największe zdziwienie czekać go może dopiero na wiosnę. Będzie wówczas pilnie poszukiwany kozioł ofiarny, by wziął na siebie odpowiedzialność za to, że pochorowało się kilka milionów Polaków (na co się zanosi), zaś kilkadziesiąt tysięcy tego nie przeżyło. Wtedy zamiast roli następcy prezesa PiS premier może doczekać się małej, politycznej egzekucji. Przecież konsekwentnie ignorujący zarówno epidemię, jak i obostrzenia Naczelnik, odpowiedzialności nie weźmie na siebie, bo wywołane tym zdziwienie mogłoby pociągnąć za sobą więcej ofiar niż sama epidemia.